****
Czekałem na tę płytę z jeszcze większą niecierpliwością i niepokojem niż na kolejne
wcielenie King Crimson. Może używam zbyt wielkich słów, ale uważam, że
Abraxas jest czymś nad wyraz witalnym i ekscytującym na przeraźliwie monotonnej
scenie prog/regre/sywnej. Zawsze byłem zwolennikiem muzyki spod znaku
Genesis, Pink Floyd i The Moody Blues; jednak słuchjąc coraz to nowych
naśladowców poczynałem już ziewac z nudy i rozpaczy. Zespoły te uczyniły
ze mnie masochistę - ich muzyka jest niczym łaskotanie piórkiem po dupie,
a mnie marzyć się już poczęły pejcze i łańcuchy. I oto pojawiło się coś,
czym można się rozkosznie katować od rana do nocy. Podczas gdy inni prężą
swoje prog/regre/sywne muskuły niczym impotenci na plaży (Blofeld,
Diamonds Are Forever), bydgoski Abraxas podaje nam muzyke na zbroczonej
krwią złotej tacy.
A już myślałem, że wszystko stracone. Abraxas nie miał szczęścia, gdy
powstała większość muzyki wypełniającej omawiany album. Oprócz wokalisty,
Adama Łassy, grupę tworzyli wówczas inni muzycy. Jeden z nich już nie
żyje - gitarzysta Radek Kamiński. Po jego śmierci losy formacji były właściwie
przesądzone. Pozostały nagrania, w większości zarejestrowane na żywo podczas
koncertów w bydgoskim radiu. Nagrania, mogące pod względem ekspresji i
ładunku emocji równać się z wczesnymi dokonaniami Genesis (Trespass,
Nursery Cryme), Van Der Graaf Generator, Hammilla oraz wczesnego Marillion
i Twelfth Night. Nagrania pozostawiające wiele do życzenia pod względem
technicznym, ale mające w sobie coś, co tylko wspomnianym prekursorom
udawało się uzyskać. Całość współczesnego prog/regre/sywnego rocka to
słodziutkie pioseneczki, którym mistrzowie pokroju Clive'a Nolana nadają
pseudosymfoniczny rozmach. Dlatego słuchałem często tych "pozostałości"
po Abraxasie i było mi dziwnie smutno. Aż tu nagle... Wiem, Abraxas oryginalny
nie jest. Wiem, teksty są bardzo pretensjonalne i efekciarskie. Wiem,
w muzyce przeważa hammillowski patos. Wiem, Adam trochę przesadza z wokalną
emfazą. Wiem!! Ale ja to, kurwa, lubię! I pytam się, dlaczego jeden Abraxas
potrafi zagrać tak, że człowiekowi ciarki po plecach chodzą, a z uszu
krew cieknie? W tej muzyce jest mój ukochany świat rodem z Hammer House
Of Horrors: czarne kruki (bądź pozdrowiony, Edgarze Alanie!), kameleony,
śmierć, piekło, zbrodnia... Zaś w tekstach jest szczerość i autentyzm,
żadnego mrużenia oka, żadnych fiołków-aniołków, bajeczek dla grzecznych
dzieci: Jest w tobie jad, niegodny, by żyć/Zatrute wino, a portret
we krwi/I szukasz zła, przeklęty jak swój cień/A twoje imię Dorian Gray.
Już widzę, jak słowa te wykrzykuje Peter Cushing do Christophera Lee na
tle płonącego zamczyska - taki byłby Portret Doriana Graya, gdyby
nakręcił go w latach sześćdziesiątych Terence Fisher. Dla mnie jest to
najlepsza polska płyta wydana w tym roku. I wielka radość, że Adam Łassa
z nowymi muzykami nie tylko reaktywował Abraxas, ale z pietyzmem odkurzył
i ożywił nowe utwory. Muzyka została zarejestrowana i wyprodukowana "z
pazurem". Cały jestem podrapany.
Tomasz Beksiński
Tylko Rock 12/1996