JON AND VANGELIS Page Of Life

***

Można tę płytę skrytykować, nie zostawiając na niej suchej nitki - że muzyka nie na czasie, że wszystko to dawno już było, że panowie Anderson i Vangelis nie powinni byli odgrzewać obiadu, skoro nie dopisywał im dawny apetyt. Rzeczywiście, wiele utworów nie dorównuje tym dawnym, wielkim przebojom w rodzaju The Friends Of Mr Cairo, The Mayflower, He Is Sailing czy Horizon. Mistrzom zabrakło inwencji. Mimo to jednak bezsprzecznie cieszy. Dlaczego? Vangelis jest wielkim artystą ("Heaven And Hell", "Chariots Of Fire", "Mask"), choć czasem jego płyty wyrzuca się z obłędem w oczach za okno ("Beaubourg", "Spiral", "Invisible Connection"). Jest geniuszem, któremu brakuje dyscypliny, co słusznie zauważył kiedyś jeden z brytyjskich recenzentów. Na początku lat osiemdziesiątych Jon Anderson wykazał się cudownym wręcz wyczuciem - poskromił geniusza i stworzył z nim trzy arcydzieła: "Short Stories", "The Friends Of Mr. Cairo" i "Private Collection". Płyty ukazywały się mniej więcej co półtora roku, a każda miała więcej uroku niż poprzednia. "Private Collection" to moim zdaniem najwybitniejszy album z popularną muzyką elektroniczną.

Płyta "Page Of Life" - czwarte dzieło duetu - powstała trochę za póżno. Lata robią swoje. Być może w połowie ubiegłej dekady płyty zrobiły większe wrażenie. Dziś jest już tylko prezentem dla najbardziej zagorzałych wielbicieli. Można przy niej oczywiście odpocząć. Można cieszyć uszy efektownym brzmieniem elektronicznych instrumentów i głosu Andersona, mającego tu szersze pole do popisu niż ostatnio w Yes. Ale trzeba też stwierdzić, że jest troszkę... nudna. Słuchałem jej już kilka razy. Mam na niej ulubione utwory (Garden Of Senses, Is It Love, Anyone Can Light A Candle). Polecam ją wszystkim fanom Jona i Vangelisa, zaznaczając jednak, żeby nie oczekiwali zbyt dużo. Tym razem chusteczki nie będą potrzebne, ale miło będzie powspominać czasy, kiedy łzy wzruszenia same płynęły...

TOMASZ BEKSIŃSKI

Tylko Rock 11/1991


Powrót