****
Już w 1987 roku zauważyliśmy ze zdumieniem, ale również z szaloną radością,
że Ian Anderson nie zdziadział. Nie tylko nie zdziadział, ale i nie dał
się uwieść urokom nowoczesnej eletronicznej aparatury, którą tak skwapliwie
posłużył się na płytach "Under Wraps" i solowej "Walk Into Light". Jethro
Tull okazał się jednym z najbardziej żywotnych i pełnych witalnej energii
zespołów w rockowej historii, a dwa ostatnie albumy - "Crest Of A Knave"
i "Rock Island" - dorównują jego dawnym arcydziełom, takim jak "Aqualung",
"Thick As A Brick", "Heavy Horses" i "Stormwatch".
Najnowsza propozycja Andersona i spółki, "Catfish Rising", jest jakby
dopełnieniem wspaniałej trylogii. Nie zamierzam nikogo przekonywać do
tej muzyki. Wystarczy posłuchać. Głusi sceptycy i tak nie sięgną po tę
płytę, więc szkoda czasu i słów. Fani zaś zrobią to z błyskiem w oku -
i gdy upłynie już godzina z Jethro Tull (płyta trwa dokładnie 60 minut
i 24 sekundy), będą bić brawo. Głośno i szczerze.
"Catfish Rising" nie wnosi niczego nowego, ale także niczego nie ujmuje.
Okazuje się, że na początku lat dziewięćdziesiątych można grać tak jak
w latach siedemdziesiątych, nie narażając się na wytykanie palcami. White
Innocence i Still Loving You Tonight mogłyby z powodzeniem
ukazać się dwadzieścia lat temu - a brzmią świeżo, nowocześnie i ekscytująco.
Otwierający płytę rockowy utwór This Is Not Love (przypominający
Steel Monkey i Kissing Willie), ma w sobie więcej życia
niż połowa metalowego walenia (przepraszam, miłośnicy "dyskretnego szczęku
blach"), zaś brzmienia głosu i fletu Andersona bezapelacyjnie wzruszają.
Teksty nadal są pełne humoru i typowej dla Andersona frywolności (wyglądała
tak, że paluszki lizać - i nie tylko paluszki). "Catfish Rising" to
kolejny triumf Andersona, który powiedział kiedyś, że chciałby zostać
Lee Marvinem rocka. Jest nim. Stary człowiek, a może. Jak on to robi?
TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 11/1991