MARILLION Holidays In Eden

*

Podobno Marillion odrodził się na nowo, a "nietuzinkowy" wokalista Steve Hogarth znalazł wspólny język z dawnymi kolegami Fisha. Świadczy o tym wydana pod koniec ubiegłego roku wideokaseta, okraszona pełnymi entuzjazmu wywiadami i zapowiedziami nowej super super-płyty. Zespół popisał się nawet, grając w studiu jej fragmenty - żeby fanom ślinka pociekła. Obejżałem tę kasetę, zamiast cieknącej ślinki poczułem dziwne skurcze żołądka, a widok Hogartha śpiewającego Kayleigh i Lavender zepsuł mi humor na miesiąc. Z tym większym niepokojem czekałem na zapowiadany album, gdyż - mimo wszystko - brzmienie słowa MARILLION nadal wywołuje we mnie dość zagadkowe reakcje. Reakcja po wysłuchaniu płyty Holidays In Eden była jednak jak najbardziej zdrowa. Wyleczyłem się całkowicie. Teraz mogę już nawet słuchać starych płyt z Fishem, które odstawiłem kilka lat temu na półkę z przyczyn osobistych. Marillion to już historia. Historia, do której zawsze podchodzić będziemy z szacunkiem i z łezką sentymentu. To coś, co umarło razem z latami osiemdziesiątymi, kiedy to wielki ambitny rock odzyskał rozmach. Obecnie słowo Marillion drukowane na okładkach wciąż wydawanych płyt (dużych i małych) jest tylko pustym hasłem. Na szczęście zespól wziął to także pod uwagę i zmienił nawet logo - album Holidays In Eden firmowany jest jakże banalnym znakiem graficznym na tle nijakiej niebieskiej okładki. Podpisał ją Bill Smith - artysta obdarzony wyobraźnią kosmiczną, czego dowodzą wszystkie jego "dzieła" (np. Abacab czy Three Sides Live Genesis).

Przejdźmy jednak do muzyki. Tak marnych kompozycji nie slyszałem już dawno. Są one marne nie tylko w skali Marillion, ale w skali ogólnej. Co najmniej polowa płyty robi wrażenie wariacji na temat Hooks In You. Są też dwie łzawe balladki (The Party i Waiting To Happen), z których ta druga wyróżnia się niczym wiśnia na talerzu grysiku. Jest nawet coś w rodzaju suity - cykl trzech utworów zamykających płytę, połączonych, gdyż w innym razie nikt nie wpadłby na to, że stanowią całość. Steve Hogarth udowadnia tym razem ostatecznie, że ma głos równie zniewalający jak wzrost. Gdyby nie słowo "Marillion" na okładce, pomyślałbym, że słucham chorego kuzyna Dona Henleya lub Dana Fogelberga (którzy przy nim są niczym Clint Eastwood przy poruczniku Borewiczu). Mam wrażenie, że Fish na odchodnym zostawił byłym kolegom tak wiele wódki, że do dziś nie wytrzeźwieli i nadał nie słyszą, kogo przyjęli na jego miejsce. W przeciwieństwie do Fisha Wielki Stefek POTRAFI grać na instrumentach klawiszowych!!. Zabral się więc też do komponowania i to przeważyło szalę. O ile Seasons End zawierał sporo utworów starszych, do których Hogarth jedynie dodał zniewalający głos, Holidays In Eden w całości powstał przy jego współudziale. They're clutching at straws, still drowning... Żal mi Steve'a Rothery'ego i Marka Kelly'ego obydwaj grają wspaniale i to jedynie tłumaczy fakt, że album Holidays In Eden nie jest sprzedawany z bezpłatnym dodatkiem - torebką, jakie zazwyczaj wiszą z tyłu siedzeń w samolotach.

Tytuł - Wakacje w Raju - obiecuje sporo, ale jeśli tak ma wyglądać urlop, to wyjadę do Japonii, gdzie rezygnacja z wypoczynku przynosi zaszczyt. Weekend w Piekle byłby znacznie ciekawszy, bo Lucyfer to gość z klasą i na pewno nie torturowałby nikogo taką muzyką.

TOMASZ BEKSIŃSKI

Tylko Rock 9/1991


Powrót