**** 3/4
Dawno już nie czekałem na czyjąś płytę z taką niecierpliwością i nadzieją. Stare,
dobre czasy minęły bezpowrotnie. Teraz trafić na dobrą muzykę jest równie
ciężko, jak na rockowy kawałek w Programie I Polskiego Radia w latach
siedemdziesiątych. Rock umarł. Do takiego wniosku doszedłem słuchając
wszystkich naszych "radiostacji", podróżując po świecie i wchodząc do
sklepów płytowych, a także starając się znaleźć coś nowego w oparciu o
recenzje drukowane... chociażby na tych łamach. Albo jestem za stary,
albo współczesnych twórców inspirują młoty pneumatyczne. Muzyka rockowa
(albo raczej pseudo-muzyczny zgiełk) końca XX wieku przypomina złomowisko
pełne kanciastych rupieci. Żadnej finezji. Żadnego smaku. Żadnej atmosfery
choćby trochę pobudzającej wyobraźnię.
Autorytatywnie stwierdzam, że Lacrimosa to więcej niż zespół tworzący
Muzykę. To Zjawisko. Niemalże fatamorgana na jałowej pustyni rapu, grunge'u,
jakichś tam "progresywno-regresywnych" nudziarzy i tak zwanych gotyckich
pozerów. Prawie fatamorgana, bo aż się wierzyć nie chce, że ktoś jeszcze
w tych zakazanych czasach potrafi komponować. Że komuś chce się stworzyć
intrygujące, rozbudowane kompozycje. Że kogoś stać na wymyślenie czegoś,
co zwie się MELODIĄ. I że ktoś potrafi przetworzyć swoją wrażliwość i
niebagatelną wyobraźnię na serię dźwięków, które zdolne są oczarować tych
jeszcze nielicznych odbiorców, jacy się ostali w rockowej trupiarni.
Tilo Wolff należy do tych ginących twórców, których opętał jakiś niezwykły
duch. Potrafi on wykreować rzeczy niezwykłe. I trudne do jednoznacznego
zaszufladkowania, co w tych czasach samo w sobie jest ewenementem. Lacrimosa
to zarazem rock progresywny w stuprocentowym tego słowa znaczeniu (wystarczy
posłuchać kompozycji Die Strasse der Zeit, żeby raz na zawsze odwrócić
się od Clive'ów Nolanów i całego tego pompatycznego nudzenia), jak i pogrzebowy
"gotyk" poruszający najbardziej mroczne zakamarki naszej wrażliwości.
Album Stille to muzyczna podróż po naszej duszy, świadoma analiza
podświadomości. Podróż w przeszłość, wejrzenie w głąb serca, walka z hipokryzją
i rozrachunek z uczuciami. A jutrzenka wschodząca nad ruinami zwiastuje
początek nowego świata.
Tilo Wolff i prześliczna Anne Nurmi (niegdyś w fińskiej grupie Two Witches)
zaprosili do współpracy między innymi Orkiestrę Symfoniczną Barmbeker,
Rosenberg Ensemble i Deutsche Lunkewitz Singers. Powstała płyta niezwykła,
fascynująca, zniewalająca. Otwierają ją ciche dźwięki fortepianu prowadzące
do monumentalnej kompozycji Der erste Tag, potem mamy niemalże
paryski walczyk Not Every Pain Hurts oraz trochę klimatów stricte
rockowych (Siehst du mich im Licht?, Make It End) - a na
koniec Die Strasse der Zeit, jedną z najwspanialszych kompozycji
ostatniego dziesięciolecia.
Wiem, że Redakcja będzie się krzywić na tak wysoką ocenę. Wiem, że na
5 gwiazdek zasługują tylko Ciemne Strony Księżyca i Led Zeppelin.
Ale jeśli przesłodzone nudziarstwo Alana Parsonsa dostaje ponad 3 gwiazdki...
sprawiedliwości musi się stać zadość.
PS. Jester is alive and well! Wystarczy spojrzeć na okładkę.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 6/1997