**
Muszę wyznać, że przed laty Big Country był jednym z moich ulubionych zespołów
rockowych. Kiedyś, dawno temu, należałem do zaprzysiężonych fanów mocnego
uderzenia. Black Sabbath, Deep Purple, Budgie, Nazareth, UFO, Led Zeppelin...
żywiołowe przeżywanie tej muzyki o mało nie zakończyło się dla mnie zejściem
śmiertelnym, gdyż tarzając się po podłodze w rytm Killing Yourself
To Live Black Sabbath wtoczyłem się pod szafę, która poczęła się niebezpiecznie
chwiać... Piszę to, żeby zwolennicy metalu wiedzieli, iż mój dystans do
tej muzyki nie wynika z głuchoty czy zniewieścienia. Po prostu poddałem
swoje ciało prawie wszystkim metalowym torturom jeszcze w dzieciństwie
i chyba z tego wyrosłem. A zresztą muzyka ta za bardzo przypomina dziś
huk młota pneumatycznego.
Zespół Big Country był w latach osiemdziesiątych jedyna bodaj ostoją ostrego
rockowego grania nie kojarzącego się z walcownią blach czy wierceniem
dziur w betonie. Wokalista śpiewał z wielkim uczuciem, a dwie gitary prowadziły
finezyjny dialog przypominający złote lata Wishbone Ash. To były czasy...
Pierwszym krachem był album "Peace In Our Time", wydany jesienią 1988
roku i zawierający muzykę nijaką, nudną, smętną, zrobioną zapewne na rynek
amerykański. Nie pierwszy to i nie ostatni przypadek, kiedy Ameryka zmusza
europejski zespół do artystycznego samobójstwa. Desperacko szukając na
"Peace In Our Time" nikłych choćby śladów jedynego w swoim rodzaju Big
Country sprzed lat, liczyłem (naiwnie!), że zespół odnajdzie się na piątej
płycie. Czekałem trzy lata. W tym czasie grupę opuścił Mark Brzezicki.
Dał się wprawdzie namówić na udział w realizacji "No Place Like Home",
ale nie koncertuje już z dawnymi kolegami. Zaś płyta jest... może nieco
lepsza od "Peace In Our Time", ale - niestety - równie martwa.
Nieprzypadkowo pozwoliłem sobie wcześniej na porównanie Big Country do
Wishbone Ash. Podobny los spotkał tamtą grupę. Pierwszych pięć płyt wprost
oszałamiało wspaniałą melodyką, gitarowymi dialogami, harmoniami wokalnymi...
Następne były natomiast coraz bardziej mdłe, nijakie, szare. Wracając
do Big Country: posłuchajmy utworu Dynamite Lady - to przecież
nic innego, jak późny Wishbone Ash: niby taki sam jak dawniej, ale jakby
unurzany w krochmalu i otumaniony relanium. Podobnie brzmią wszystkie
pozostałe nagrania, nawet te wyróżniające się na płycie: We're Not
In Kansas, Into The Fire... Coś, jakby duch Wishbone Ash z
okresu "New England". Reszta - albo nudna, albo irytująco pseudo-rockowo-agresywna
(Beat The Devil). Szkoda.
Następnego albumu Big Country, o ile się ukaże, kontrolnie posłucham,
zanim wyrzucę pieniądze.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 1/1992