Będąc jeszcze w I klasie liceum ogólnokształcącego,
otrzymałem od nauczyciela wychowania muzycznego polecenie przygotowania
lekcji o muzyce rockowej. Konkludując ten trwający dwie godziny wykład,
pozwoliłem sobie zauważyć, że za jakiś czas rock - podobnie jak wcześniej
jazz - stanie się muzyką elitarną i trafi do
filharmonii.
Wchodząc do krakowskiej filharmonii 1 października
czułem się trochę jak wróżka Sybilla.
Porcupine Tree przyjechał do
Polski na zaproszenie Rock Serwisu i dał trzy koncerty, z tego dwa w
filharmoniach: w Krakowie i Bydgoszczy. Występ krakowski odbył się przy
sali wypełnionej po brzegi. A muzyka pozwoliła słuchaczom podryfować
gdzieś w krainę intymnej wyobraźni - już od pierwszych taktów The Sky
Moves Sideways wiadomo było, że będzie to wieczór wizjonerów. Grupa
Stevena Wilsona uprawia bowiem floydowsko-crimsonową odmianę
improwizowanego rocka, umiejętnie przyprawioną nowoczesnymi smaczkami
(technika loop, sample, elektronika). Nie jest to więc bezczelnie
zakamuflowany regres w stylu Areny, tylko udana próba poszukiwania nowych
ścieżek w dokładnie już spenetrowanym lesie artystycznego rocka. Sama
muzyka nie jest może szczególnie odkrywcza pod względem kompozytorskim, za
to świetnie nadaje się do improwizacji. Obcując z nią "na żywo" można
łatwo wejść w inny wymiar czasu i przestrzeni. Koncert krakowski był tego
idealnym dowodem. Czasami, gdy otwierałem oczy, z pewnym niedowierzaniem
stwierdzałem, że siedziałem w filharmonii na rockowym koncercie. Gdy znów
je zamykałem, przenosiłem się do zupełnie innego świata. A gitara Stevena
Wilsona służyła mi za przewodnika.
Zespół wykonał sporo utworów z
dwóch ostatnich płyt, a na bis jeden z najstarszych - Radioactive
Toy. Muzyka z mniej przekonującego albumu Signify zabrzmiała
wyjątkowo świeżo i porywająco (szczególnie rozbudowana wersja kompozycji
tytułowej kojarzącej się z King Crimson i wspaniały Sleep Of No
Dreaming). A gdy zgotowaliśmy grupie standing ovation i wywołaliśmy
Wilsona z gitarą po raz trzeci na scenę, pokazał, na co go stać w iście
wirtuozerskim stylu. Po tak ekspresyjnym gitarowym ataku wiadomo było, że
więcej bisów nie będzie. Pozostał niedosyt - ale może to i
dobrze?
Wychodząc z filharmonii rad byłem, że raz jeszcze trafiłem
na koncert, w którym najważniejsza jest muzyka. I że są jeszcze ludzie,
którzy chcą ją przeżywać. Bo dymu było niewiele, światła migały ubogo -
ale po co komu cała ta szopka, gdy jest czego słuchać? Porcupine Tree nie
musi wspomagać swojej twórczości żadną oprawą wizualną, bo nawet najlepsza
scenografia jej nie dorówna. A przeżywanie jej "na żywo" staje się
swoistym misterium.
Thank you, Steve Wilson. See you next time.
Porcupine Tree
Filharmonia, Kraków, 1 października
1997
TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 12/1997