Niektórzy mówią, że jej głos przypomina anielski śpiew.
Że utwory przez nią śpiewane brzmią jak nie z tego świata. Że słuchacz
mimo woli zostaje przeniesiony w jakiś inny wymiar i nie wysilając
wyobraźni widzi rzeczy, których inni nie zobaczą nawet po sporej dawce
narkotyków.
Lisa Gerrard na pewno jest kimś wyjątkowym na
rockowej scenie. Muzyka firmowana niesamowitą nazwą Dead Can Dance jest
bowiem równie daleka od rocka, jak Biegun Północny od Równika. Nie jest to
jednak muzyka "poważna". Trudno ją zaliczyć do jakiegokolwiek gatunku.
Partner Lisy, Brendan Perry, powiedział kiedyś: Nasza twórczość jest
reakcją no każdy przejaw skostnienia w muzyce, na wszelkie dźwiękowe
klisze. Muzyka pop jest bardzo powierzchowna. Pragnę stworzyć coś więcej,
coś, co poruszy ludzi do głębi. Nie chciałbym być posądzony o mistycyzm,
uważam tylko, że współczesny pop jest zbyt płytki, aby mógł wywrzeć na
słuchaczu jakiekolwiek wrażenie. Naszym celem jest stworzyć podstawy
czegoś, co będzie medium doskonałym - zdolnym przekazać namiętności
dotychczas niewyrażalne w muzyce.
Może to brzmieć dumnie,
pompatycznie i zarozumiale, wystarczy jednak uważnie wsłuchać się w płyty
Dead Can Dance, aby przestać się złośliwie uśmiechać. Droga, którą Lisa i
Brendan przeszli w ciągu zaledwie ośmiu lat, jest bardzo długa i kręta.
Innym artystom udało się dojść zaledwie do pierwszego zakrętu (Cocteau
Twins), gdzie utknęli i bezradnie drepczą w miejscu. Oni zaś byli już
prawie w Niebie, skąd zdecydowanie zeszli na Ziemię i teraz
odkrywają ją na nowo. Od początku. A my razem z nimi.
Na czym
polega fenomen Dead Can Dance? Jakim cudem artyści tak luźno związani z
rockiem utrzymują się na listach przebojów, cieszą się sympatią rockowej
publiczności? Dlaczego rockowe periodyki poświęcają im sporo miejsca, a
dziennikarze piszą na ich temat poważne, pełne szacunku
elaboraty?
Na te pytania można znaleźć kilka odpowiedzi.
Najbardziej prawdopodobna będzie jednak najmniej przekonująca: że po
prostu niewielu do końca rozumie Dead Can Dance. I dlatego podchodzi się
do muzyki duetu z pełnym obaw szacunkiem, żeby ukryć własną bezradność. I
dlatego większość krytyków woli napisać, że Dead Can Dance to Raj, Niebo,
Ziemia Obiecana. Że muzyka ta jest niczym powiew
Nieznanego.
Wszystko zaczęło się od sloganu reklamowego
sfabrykowanego przez samego Ivo Wattsa-Russella, człowieka, który w 1984
roku poznał się na parze sympatycznych Australijczyków, przybyłych do jego
biura z kasetą w kieszeni. Pisząc krótką notkę o Dead Can Dance na kopertę
albumu "Lonely Is An Eyesore" z 1987 roku (z nagraniami różnych
wykonawców) stwierdził on: Lisa Gerrard i Brendan Perry mieszkają na
szczycie wieżowca i nawet jeśli to nie zbliża ich do Nieba, sprawia to
ich muzyka.
Tymczasem Lisa i Brendan otarli się wówczas o Niebo
zupełnie przypadkiem. Album "Within The Realm Of A Dying Sun" okazał się
arcydziełem wymykającym się wszelkim przyjętym wcześniej kryteriom.
Przypuszczalnie wymknął się spod kontroli samym artystom. Przyniósł
muzykę, o jakiej wcześniej nie śniło się rockom twórcom, poza jednym
przypadkiem - "Atom Heart Mother" Pink Floyd. Lisa i Brendan nie
przeskoczyli Pink Floyd. Wykreowali jednak coś bardzo podobnego, stosując
zupełnie inne środki. Wychodząc poza granice rocka tworzyli zupełnie nową
wartość, dla której nikt jeszcze nie zdołał wymyślić nazwy.
Wbrew
pozorom, ani Lisa ani Brendan nie są uczłowieczonymi aniołami. Nie
mieszkają już nawet na szczycie wieżowca, lecz w... zrujnowanym
zamku w Południowej Irlandii. Studiują muzykę dawną przywołując z
przeszłości zapomniane melodie i brzmienia. Na ich bazie, stosując
nowoczesne środki, realizują swoje oryginalne pomysły. Tak zresztą było od
początku.
Pierwszy album, Dead Can Dance, jak i wydana wkrótce
potem czwórka, "The Garden Of Arcane Delights", mają jeszcze wiele
wspólnego z rockiem. Chociażby kompozycje w rodzaju The Fatal
lmpact czy A Passage In Time. Kłaniają się Joy Division,
Bauhaus. Nie było to jednak naśladownictwo. Lisa i Brendan po prostu
zaczynali swoją podróż do serca muzyki. Zaczęli od rocka, od tego, co w
tej muzyce zrobiło na nich największe wrażenie. Ale wiedzieli już wtedy,
że rock jest dla nich jedynie punktem wyjścia. Świadczą o tym kompozycje
Lisy - Ocean, Musica Eternal, Flowers Of The Sea.
Jest w nich coś z atmosfery pogańskiego obrządku
religijnego.
"Spleen And Ideal" - drugie stadium wtajemniczenia -
to śmiałe eksperymenty z muzyką sakralną (De Profundis), choć w tle
pobrzmiewają jeszcze rockowe echa (Enigma Of The Absolute,
Indoctrination). Są to już tylko echa, zniekształcone,
przetworzone, stłumione. Płyta "Spleen And Ideal", szokująca i
zastanawiająca w swoim czasie (jesień 1985 roku), była dla Dead Can Dance
trudnym wyzwaniem rzuconym samym sobie. Musieli uważnie przemyśleć
następny krok. Podobne poszukiwania Cocteau Twins (niezwykła płyta
"Treasure") i This Mortal Coil (olśniewający album "It'll End In Tears")
zaprowadziły ich w ślepy zaułek. Jak się jednak okazało, dla Lisy i
Brendana nie istniały ślepe zaułki. Królestwo Umierającego Słońca, o
którym sam nie zawaham się napisać, że jest czymś nieziemskim, to triumf
ducha nad konwencją . Gdyby słuchać tej płyty tak, jak sugeruje to Brendan
Perry, rzeczywiście można trafić do krainy lezącej daleko za granicami
ludzkiej wyobraźni. Można też zranić duszę, wyrządzić sobie nieodwracalną
krzywdę - zatracić się w tej muzyce. Powtarzam, jest tylko jedna taka
płyta na świecie: "Within The Realm Of A Dying Sun". Powrót z Królestwa
Umierającego Słońca jest równie bolesny, jak przebudzenie z
narkotycznego snu. A uzależnienie może być straszne: jest tylko jedna
taka płyta. Tylko jedna... i aż jedna.
Po wydaniu "Within The
Realm..." Lisa i Brendan wrócili do wcześniejszych poszukiwań, cofając się
aż do źródeł muzyki. ich czwarty album "The Serpent's Egg", można porównać
z tym, co grupa The Moody Blues zrobiła w 1971 roku na płycie "Every Good
Boy Deservers Favour". Była tam kompozycja Procession, obrazująca
narodziny i ewolucję muzyki: od śpiewu ptaków i niezdarnych uderzeń w
tam-tamy, szumu wody. Przedstawili też jednak pieśni pełne religijnego
uniesienia, jak The Host Of Seraphim czy In The Kingdom Of The
Blind The One-Eyed Are Kings.
Wydany w 1990 roku album "Aion"
zawierał suitę, która była hymnem na cześć przyrody i Boga. Wplecione
między nowe kompozycje czternastowieczna melodia Saltarello i
szesnastowieczna pieśń The Song Of The Sybil zabrzmiały, jakby
zostały stworzone przez Dead Can Dance. Całość wzbogacono cerkiewnymi
śpiewami (The End Of Words, Wilderness). Może dlatego "Aion"
to jakby muzyczna ikona.
Jeśli nie liczyć monumentalnego eposu
Brendana The Protagonist na składance "Lonely Is An Eyesore",
muzyki do filmów El Nino De La Luna i La Muerte Y La
Primavera (obydwu w reżyserii Augustina Villarongi) oraz dwóch nowych
kompozycji uzupełniających retrospektywny album "A Passage In Time",
wspomniane 5 płyt to cały dorobek Dead Can Dance.
Czy rzeczywiście
tak tańczy się w Raju? Nie wiadomo. Ale tu, na Ziemi, brzmi to
nieziemsko.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 3/1992