Queen na planecie Mongo

Odkąd po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Queen, zawsze zastanawiały mnie usilne zapewnienia: Nie stosujemy syntezatorów!, drukowane z uporem maniaka na okładkach płyt tego zespołu. Wsłuchiwałem się uważnie w muzykę wypełniającą longplaye Queen II i Sheer Heart Attack, starając się zrozumieć, skąd wzięła się u Freddiego Mercury'ego i Briana Maya to niechęć do ulubionego instrumentu Keitha Emersona. Zrozumiałem dopiero, gdy słuchałem nagrania Seaside Randezvous z albumu A Night At The Opera, w którym wspaniałe orkiestrowe brzmienie udało się uzyskać członkom zespołu przy pomocy... własnych głosów.

Coś jednak sprawiło, że zagorzali przeciwnicy dźwięków elektronicznych sięgnęli po znienawidzony syntezator. I zrobili z niego niesamowity użytek, tworząc ilustrację do brytyjskiego filmu Flash Gordon według komiksu znanego w Polsce pod tytułem Błysk Gordon. Nasi ojcowie zaczytywali się w owych przygodach nadczłowieka - zwykłego, a jednak niezwykłego piłkarza, przeniesionego w kosmos, gdzie musi nie tylko ratować siebie i piękną dziewczynę, ale także całą naszą planetę przed zagładą! Było wiele ekranizacji tej zwariowanej opowieści, dającej filmowcom spore pole do popisu. Ostatniej podjął się Mike Hodges, korzystający z usług włoskiego scenografa Danila Donatiego. Zgromadził międzynarodową obsadę (Max von Sydow, Ornelia Muti, Timothy Dalton, Topol), a skomponowanie muzyki powierzył grupie Queen.

Chcąc nie chcąc, trzeba było przeprosić pana Mooga i nabyć wynaleziony przez niego szatański instrument, szczególnie niebezpieczny w rękach "muzyków" nie potrafiących grać (przykładem disco lat osiemdziesiątych). Ale ktoś tak zdolny, jak członkowie Queen, nie miał powodów, by bać się syntezatora...

Warto zacząć od tego, że muzyka do filmu Flash Gordon broni się doskonale bez obrazu, ba, robi nawet większe wrażenie niż on! Flash Gordon, film wprawdzie efektowny (albo, jak kto woli efekciarski) i zabawny, przegrywa na całej linii, w konfrontacji z amerykańską trylogią Gwiezdne Wojny. Rażą tekturowe dekoracje pomalowane akwarelami. Rażą celuloidowe kostiumy, nie zawsze najlepiej dopasowane. Śmieszą przylepione butaprenem skrzydła Ludzi-Jastrzębi, poruszających się równie niezdarnie jak japońska Godzilla. Nie przekonuje nawet główny bohater, mydłek do kwadratu, odtrącający lgnącą do niego, nieziemsko perwersyjną Ornellę Muti (nie rozumiem ani jego, ani jej). Mimo to jednak ogląda się ten film z przyjemnością i pogodnym uśmiechem, praktycznie nie znikającym z oblicza. Dzięki muzyce Queen.

Płyta najlepiej wszystko sumuje. Odpowiednio dobrane fragmenty filmowych dialogów informują słuchacza, co się właśnie dzieje. Zanim obejrzałem film, przesłuchałem album kilkadziesiąt razy - i znałem film na pamięć, scena po scenie. Szczególnie porywająco wypadły finałowe sekwencje: syntezatorowy Atak Ludzi - Jastrzębi, gitarowa Bitwa oraz Lot na Mingo City z przenikliwym świergotem elektronicznych pocisków laserowych... A łzy wzruszenia spływają na policzki, gdy słucha się, jak nieodżałowany Freddie śpiewa o Pocałunku... rzeczywiście zdolnym wskrzesić umarłego.

Queen okazał się zespołem doskonale radzącym sobie z muzyką ilustracyjną. Uratował film, a przy okazji stworzył doskonały album. Udowodnił w chwili twórczego kryzysu (słabe moim zdaniem płyty Jazz i The Game), że wciąż ma wiele do zaoferowania.

Nic dziwnego, że Russeli Mulcahy postanowił upiększyć swój film The Highlander muzyką Queen. I tym razem zespół wywiązał się świetnie z powierzonego mu zadania, choć nie do końca. W moim odczuciu muzyka w Nieśmiertelnym (bo tak spolszczono angielski tytuł) ma w sobie zbyt wiele z rocka i niekiedy odstaje od klimatu filmu. Czasami za bardzo dominuje nad obrazem, a czasami zmienia tę poetycką baśń w rockowy show. Jest to jednak moje prywatne zdanie, co wcale nie znaczy, że dyskredytuję wkład zespołu w sukces znakomitego skądinąd filmu. Muzyka do Nieśmiertelnego to po prostu sprawnie przyrządzony rock a la Queen. Coś, co spotkać można na wszystkich albumach grupy. Zaś Flash Gordon - to swoisty wybryk, skok w bok, flirt z syntezatorem. Robienie oka do widza i słuchacza. Zabawa.

Dlatego wolę Queen na planecie Mongo. I dlatego Flash Gordon jest dla mnie ostatnią płytą Queen, którą kocham od początku do końca. Po Queen II, Sheer Heart Attack i A Day At The Races. A film, mimo wszystkich minusów, oglądam dość często... I śmieje się na końcu razem z Bezlitosnym Mingiem. Bo to koniec ze znakiem zapytania.

Jaka szkoda, że wraz ze śmiercią Freddiego kariera grupy Queen kończy się zdecydowanie kropką.

TOMASZ BEKSIŃSKI

Tylko Rock 3/1992

Powrót