W długim cieniu katedry Notre Dame

Here I sit in this empty café...

Po raz pierwszy zetknąłem się z głosem Bryana Ferry’ego w 1972 roku, gdy usłyszałem piosenkę Virginia Plain. Wydała mi się dziwna, choć zabawna. Na listach przebojów królowali wtedy Gary Glitter, Sweet, T.Rex i Slade. Skoczna, mocno podlana elektroniką i bardzo parodystyczna muzyka Roxy Music nie trafiła do mnie od razu. Dopiero wiosną 1973 roku, kiedy Bryan Ferry wyrecytował swoim zbolałym głosem In Every Dream Home A Heartache oraz wręcz wypłakał Strictly Confidential, coś we mnie poruszył. Jak się okazało, na zawsze.

I remember all those moments lost in wonder...

Od tamtej chwili zostałem wiernym fanem Roxy Music. Solowe poczynania Bryana mało mnie wtedy przekonywały, gdyż artysta lubował się w przeróbkach cudzych utworów: A ja zawsze wolałem Symphaty For The Devil w wykonaniu Jaggera i spółki, Piece Of My Heart w zachrypłej interpretacji Janis Joplin, a Help Me Make It Through The Night zaśpiewane przez Billy’ego Kida, pardon Krisa Kristoffersona. Dopiero In Your Mind z 1977 roku było tym, czego oczekiwałem od Ferry’ego solo. No tak, ale Roxy Music już wtedy nie było. Na szczęście, tylko przez jakiś czas.

Nothing is there for us to share but yesterday...

Powrót jednej z najwspanialszych grup lat siedemdziesiątych nie był może zbyt porywający (Manifesto, 1979), za to płyty Flesh And Blood i w szczególności Avalon to klasyka. Pamiętam jak Wojtek Kwapisz, wówczas menażer Lady Pank, roztaczał przede mną wizję Avalonu pewnego gorącego jak cholera popołudnia w Kołobrzegu: basen z nieskazitelnie niebieską wodą, zachód słońca, taras, obok opalona panienka w bikini, kelner Murzyn w białym garniturze serwuje schłodzonego drinka, a z wieży stereo leci Avalon... Tak, to może człowieka rozmarzyć. Ale ja już wtedy miałem swoją wizję muzyki Bryana Ferry'ego. Był to obraz rodem z Casablanki: nocny lokal, czwarta nad ranem, na stoliku popielniczka ze 150 niedopałkami, dwie puste butelki wina, trzecia napoczęta, do połowy napełniony kieliszek... Jakaś pijana para tańczy na parkiecie. Ktoś śpi przy sąsiednim stoliku. A samotny solista na scenie śpiewa Pieśń dla Europy...

Now only sorrow, no tomorrow, there's no today for us...

Płyty z lat osiemdziesiątych (Boys And Girls, Bete Noire, Mamouna) rysowały jedynie ten obrazek bardziej wyrazistą kreską. Ferry - smutny pan w nocnym lokalu. Wokół piękne kobiety, cały ten blichtr... ale on w głębi serca zawsze będzie sam, zawsze z lekka podlany czerwonym wytrawnym winem, z nieodłącznym papierosem, symbolem upadku... i trucizny - złamanego serca.

These cities may change, but there always remains my obsession...

Trasy koncertowe z miasta do miasta. Na estradzie zawsze tańczące kobiety. A on zawsze elegancko, modnie ubrany, krawat „ślicznie zapięty” na początku występu... pod koniec rozchełstana koszula, brak krawata, znów ten papieros w dłoni, na scenie, przy gościach... Wręcz klinicznie dozowane akordy gitary, zawodzący saksofon, rytm porywający do smutnego tańca. Na twarzy artysty uśmiech (przez łzy?). Hedonizm napiętnowany przez fatum z przeszłości? Niczym ostatni posiłek zadżumionych w Nosferatu Herzoga? Nie, to chyba nie to. Ferry pije inaczej niż Fish za swoich najlepszych czasów z Marillion. A Song For Europe to nie Sugar Mice. Ferry ma w sobie smutek Humphreya Bogarta. Kocham go za tę wyniosłość, za ten dystans, za te wręcz kabotyńskie miny, jakie stroi przy mikrofonie, i za tę tęsknotę w głosie. Szkoda tylko, że tak rzadko nagrywa.

Through silken waters my gondola glides, and the bridge... it sighs...

TOMASZ BEKSIŃSKI

Tylko Rock 8/1999

Powrót