Czekałem na przyjazd tego artysty ponad dwa lata. Pierwsze
plotki krążyły na początku 1996 roku: Wetton miał wówczas wystąpić na
festiwalu progresywnym w Stodole wraz z Collage, Quidam, Abraxas itd...
Potem była mowa o koncertach akustycznych. Potem artysta nagrywał płytę
Arkangel i nie miał czasu, potem czekaliśmy na wydanie tej płyty
w Europie... Wreszcie ukazała się płyta, a Maestro przyjechał wraz z zespołem.
I zagrał - w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy i w Hali Wisły w Krakowie.
Choć akustyka tego drugiego pomieszczenia pozostawia
do życzenia więcej niż filmy z Jimem Carreyem, wybrałem się do Krakowa.
Pokusa odwiedzenia gromadki przyjaciół była zbyt silna. Poza tym stęskniłem
się już chińską restauracją Shanghai. Uraczony wieprzowiną z warzywami
na ostro zamówiłem taryfę (w Krakowie jeżdżą fenomenalnie: czasem czeka
się zaledwie minutę!) i zajechałem pod Halę Wisły. Koncert opóźnił się
- jak zwykle - ale dzięki temu Mistrz wszedł na scenę już o zmroku. Wcześniej
czas umilał nam Quidam, prezentując głównie materiał z nowej płyty, Sny
Aniołów. Było anielsko i intrygująco. Na sali szalał jakiś nawaleniec,
wyraźnie spragniony mocnych rockowych wrażeń. Dobrze, że siedziałem w
loży zaproszonych gości, gdyż uczulony jestem na bliskość facetów z zespołem
Parkinsona (vide koncert warszawski Camel w ubiegłym roku). Na starość
zaczynam coraz bardziej pragnąć spokoju i harmonii.
Występ Wettona zapewnił to wszystko - były chwile nostalgii
i z lekka mokrych oczu, były też momenty wręcz porywające człowieka razem
z krzesłem (In The Dead Of Night). Były rockowe improwizacje: zaskakująco
ciekawa wersja Easy Money z całkowicie inaczej zaaranżowanym środkiem.
Były wreszcie niespodzianki: CAŁY Starless na bis! I wprawdzie
gitarzysta pogubił się podczas finałowej sekwencji, dowodząc przy tym,
że niełatwo być Robertem Frippem - nastrój był iście niebiańsko bezgwiezdny
i zdecydowanie biblijny. Utwory z repertuaru Asii najbardziej cieszyły
publiczność (Only Time Will Tell, Heat Of The Moment, Don't
Cry) - mnie najsilniej uradował Sole Survivor znany z Trójki
jako Ostatni Mohikanin). Były też dwie pieśni Wettona: Bettlelines
i Hold Me Now, oraz sporo nowych kompozycji z płyty Arkangel.
Słowem: dla każdego coś miłego. Do wyboru do koloru. TEN głos przede wszystkim.
Podobno wielu uczestników obydwu koncertów Wettona
narzekało na niezbyt przekonujący zespół towarzyszący. Ale czy mogło być
inaczej? Wątpię, czy udałoby się Johnowi W. namówić ekipę z tokijskich
koncertów Hacketta na przyjazd do Polski. Zresztą, nigdy nie towarzyszyli
mu wybitni instrumentaliści. To on zazwyczaj grał z wybitnymi lub dla
wybitnych (King Crimson, Uriah Heep, Roxy Music, UK, Asia). A dla siebie
wypożyczał od nich utwory, które interpretował potem tym swoim niepowtarzalnym,
trochę matowym, ale zawsze pełnym uczucia głosem. I chyba dla tego głosu
przyszliśmy go posłuchać. Ja w każdym razie tak. I cieszę się, że byłem
w Hali Wisły, choć równie głuchego dźwięku nie słyszałem odkąd wpadła
mi w ręce piracka płyta Hawkwind Text Of The Festival.
Ale nie narzekajmy. Byliśmy na koncercie Ostatniego
Mohikanina tamtych lat, który wciąż pozostaje wierny tamtej muzyce. Chwała
mu za to i oby tak dalej.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Hala Wisły, Kraków, 13 maja 1998
Tylko Rock 8/1998