Nie my kazaliśmy postawić pod sceną tych ochroniarzy -
powiedział Nick Cave w piątek, 23 maja, wywołany długimi, gromkimi brawami
przez stojącą publiczność. Wczoraj było tu małe zamieszanie i dlatego
dziś sprowadzili tych pieprzonych stróżów porządku. My nie mamy z tym
nic wspólnego, ale mogę wam powiedzieć jedno: was jest więcej niż ochroniarzy!.
Salę Kongresową wypełniły dźwięki Do You Love Me?, a maestro zstąpił
z estrady w tłum, który natychmiast radośnie ruszył do przodu. Masywni
faceci stali pod sceną niczym posągi, bojąc się poruszyć. A Nick śpiewał
i tańczył z fanami.
Zrobił na mnie zupełnie inne wrażenie niż roku temu
w Londynie w Brixton Academy. Tam wydawał się bardziej zamknięty w sobie
i zdystansowany do publiczności, choć zdobył się na bardzo żywiołowy występ.
W połowie bisów stwierdził nagle, że na tym koniec i po prostu sobie poszedł.
Przed przyjazdem do Polski podobno zastrzegł, że nie udzieli żadnego wywiadu.
Zacząłem już podejrzewać go o artystyczną abnegację - "Ja jestem tu, a
wy jesteście tam, a reszta guzik mnie obchodzi". Jednak udając się na
drugi, piątkowy koncert Krwawego Australijczyka, wiedziałem już o prawie
idyllicznej atmosferze występu czwartkowego. Widzowie wkroczyli na scenę,
a grupa The Bad Seeds grała dalej - ku zgrozie organizatorów i władz Sali
Kongresowej. Cave tańczył z dziewczynami, biegał wśród publiczności i
wręcz zachęcał gości do czynnego udziału w imprezie. Coś niebywałego!
W piątek zaczęło się jednak inaczej. Pod sceną stało
kilkunastu smutnych panów o aparycji Schwarzeneggera i sex appealu Stallone'a.
Artysta kręcił się nerwowo po obrzeżu estrady, jak gdyby namawiając nas
do powstania z miejsc - ale nikt się nie poruszył. Koncert zresztą nie
zagrzewał specjalnie do rockowej reakcji: Nick śpiewał głownie repertuar
z płyty The Boatman's Call, przypominając od czasu do czasu balladowe
perełki ze swojej przeszłości: Stranger Than Kindness, Nobody's
Baby Now, The Carny i - na koniec właściwej części - The
Weeping Song. Było wspaniale. Kameralnie, nastrojowo i tajemniczo.
Czerwone obicia foteli kojarzyły się z krwią, czerwone zasłony z tyłu
sceny z Czarną Chatą mordercy Boba, a nad wszystkim unosił się niewidzialny
Upiór Złamanego Serca. Rozpacz i Oszustwo, ohydne bliźniaczki zwane
Miłością zapukały do mych drzwi.... Och, Nick, gdzie byłeś rok temu,
kiedy w przerażającej naiwności poszedłem otworzyć???
Let Love In nie był zresztą jedynym utworem,
który podsycił mój mizoginizm i przypomniał słowa jednej z ostatnich piosenek
mistrza - Idiot Prayer: Jeśli spotkamy się w piekle, znaczy
to, że na nie zasłużyłaś. Tego utworu Mr Cave nie zaśpiewał, ale za
to na bis uraczył nas przebojem Do You Love Me? Przypomniał mi
się Londyn. Wtedy, słuchając tego utworu, trzymałem kogoś za rękę. Teraz
zacisnąłem dłoń w pięść. Do you love me...? like I love you?
Potem było The Mercy Seat. Dzięki za ostrzeżenie,
Nick. Wprawdzie I am not afraid to die, ale wiem, że death is
not the end.
Ktoś wbiegł na scenę i odtańczył cały utwór. Gdy jeden
z ochroniarzy sprowadzał go stamtąd potem, Nick czuwał, żeby odbyło się
to kulturalnie. Następnie wziął w ramiona jakąś dziewczynę i przetańczył
z nią The Ship Song, jednocześnie śpiewając. Where The Wild
Roses Grow. Nie było Kylie Minogue, na szczęście. Znakomicie zastąpił
ją Blixa Bargeld, ku ogólnej radości. Padaliśmy ze śmiechu, gdy panowie
patrzyli sobie czule w oczy. Krwawy Australijczyk potrafi być także zabawny.
Na koniec Stagger Lee. Koło się zamknęło. W
Londynie Nick przywitał się tym numerem, w Warszawie zaśpiewał go na pożegnanie.
Dał z siebie wszystko. Pokazał, że chociaż powoli staje się Cohenem, wciąż
ma w sobie rockowy dynamit. I że warto żyć chociażby po to, żeby móc czasem
uścisnąć jego Red Right Hand.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Nick Cave Sala Kongresowa, Warszawa, 23 maja 1997
Tylko Rock 8/1997