Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
prenumerowałem tygodnik "Melody Maker", który - o dziwo - regularnie docierał
do mnie z mniej więcej tygodniowym opóźnieniem. Regularność i częstotliwość
uległy drastycznemu zakłóceniu po 13 grudnia 1981, ale nie o tym zamierzam
pisać.
Z tegoż "Melody Makera" czerpałem 90 procent swojej wiedzy o nowych płytach
i wykonawcach, pozostałe 10 procent znajdowałem na giełdzie płytowej lub
w Polskim Radiu. Pamiętam jak dziś wielką reklamę singla debiutującej
w 1979 roku grupy Bauhaus - dobrotliwie uśmiechnięty, blady i okrąglutki
na buźce pan trzymał w ramionach jakąś zwiędłą divę uczesaną a la Pola
Negri. Wtedy niezbyt dobrze orientowałem się w kolejach losu ekranowego
Draculi - kojarzyłem tę postać z Christopherem Lee (rok później, dzięki
Filmotece Narodowej, podziwiać go mogłem w cudownym Hammerze Scars
Of Dracula), a nazwisko Bela Lugosi nic mi nie mówiło. Tak więc nie
zaintrygował mnie reklamowany singel z kompozycją Bela Lugosi Is Dead
firmowany nazwą Bauhaus. Skoncentrowałem się na recenzjach płyt wykonawców
spod znaku Genesis i Yes.
Potem, gdy w latach osiemdziesiątych płyty Bauhaus zaczęły się pojawiać
na giełdzie, a w kręgach sympatyków nowej fali mówiono o tym zespole z
uznaniem - postanowiłem nadstawić uszu. Zanim to nastąpiło, trafiłem do
kina na film Zagadka nieśmiertelności. Pięć pierwszych minut projekcji
podziałało na mnie jak terapia elektrowstrząsowa. Oczy wyskoczyły mi na
wierzch jak w kreskówkach z Tomem i Jerrym, zaś organizm począł wydzielać
straszliwe ilości adrenaliny. Na ekranie wił się chudy, blady facet, mamroczący
do mikrofonu coś o nietoperzach w dzwonnicy i ofiarach pozbawionych krwi,
coś o trumnie spoczywającej na katafalku przyobleczonym czarnym kirem...
Bela Lugosi is dead... Undead! Undead! Tymczasem nie mniej upiorny
David Bowie i - jak zwykle arystokratycznie wyniosła - Catherine Deneuve
krążyli po dyskotece, szukając odpowiednio ukrwionego towarzystwa. Potem
wielki samochód pędzi po moście. Cięcie: na ekranie Peter Murphy. Wnętrze
samochodu. Krótkie, szybkie cięcie montażowe. A także cięcia dźwięku -
Undead! Undead! Samochód staje przed zamglonym domkiem...
Byłem na tym filmie (notabene, oryginalnie zatytułowanym The Hunger
- Głód) chyba sześć razy, a potem pożyczyłem do posłuchania wszystkie
płyty Bauhaus. I trochę się rozczarowałem. Wprawdzie wciąż na klęczkach
słuchałem (i słucham) opowieści o nieszczęsnym aktorze węgierskiego pochodzenia,
któremu odbiła szajba po wcieleniu się w postać najsłynniejszego wampira
wszechczasów... ale z pozostałego repertuaru zapałałem sympatią jedynie
do płyt The Sky's Gone Out i Burning From The Inside. Strona
B pierwszej z nich to prawdziwe arcydzieło. Na drugiej jest kilka kompozycji
wielkich: She's In Parties, King Volcano, Who Killed
Mr Moonlight... Pierwsze płyty (In The Flat Field i Mask)
już w latach osiemdziesiątych wydawały mi się zbyt zgrzytliwe i hałaśliwe,
a teraz już właściwie do nich nie wracam. Zdecydowanie bardziej intryguje
mnie solowa działalność Petera Murphy'ego: dwie pierwsze płyty w szczególności
(prawdziwym arcydziełem jest dla mnie przebój All Night Long).
A gdy już mam sięgnąć po Bauhaus, oglądam początek filmu The Hunger
lub jedną z dwóch kaset video: Shadow Of Light lub Archives.
Ta pierwsza jest ciekawsza: zawiera teledyski i utwory koncertowe (m.in.
Belę Lugosi): można zobaczyć upiornego truposzczaka Murphy'ego
rzucającego się po scenie jak w tańcu świętego Wita. Koncertowy Bauhaus
miał na pewno swoją niepowtarzalną charyzmę. Dorobek studyjny niespecjalnie
się broni.
Za to The Hunger... Ten film to klasyczna pozycja w historii horroru.
Wstyd nie znać. Wstyd nie mieć! W programie TNT Classic Movies można go
czasem zobaczyć (i nagrać) w wersji widescreen. Polecam!
TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 8/1997