Jakaś dziwna radość ogarnęła mnie, kiedy siedziałem w
wypełnionej po brzegi sali kinowej warszawskiego klubu Riviera-Remont,
a na scenie rozpoczynał się psychodeliczny spektakl Proroka Ka-Spela i
jego różowej świty. Była to radość wielowarstwowa: z jednej strony udzielała
mi się atmosfera znakomitego koncertu i było to niekwestionowane szczęście
samo w sobie. Cieszyłem się też, że wciąż jeszcze sporo jest wokół ludzi,
którzy mają uszy i wrażliwe dusze; ludzi, którzy słuchają Muzyki, a nie
samplowanego hałasu i bełkotania raperów. Również serce radowało mi się,
że są na świecie artyści żyjący dla Muzyki, dla idei - jak za dawnych
czasów. Artyści ci podróżują po świecie niewielkim mikrobusem wypełnionym
sprzętem, za pomocą którego kreują niezwykłe pejzaże dźwiękowe i dostarczają
naszym sercom różowej pożywki pozwalającej przetrwać te czasy komercji,
chaosu i sztuczności. I wreszcie wyobraźnia moja pracowała na maksymalnych
obrotach, pozwalając mi delektować się czymś, w czym nigdy już uczestniczyć
nie będę - bo tak chyba wyglądały prawie 30 lat temu pierwsze koncerty
Pink Floyd. Myślę, że obecność słowa Pink w nazwach obydwu zespołów nie
jest zupełnie przypadkowa.
Legendary Pink Dots. Legendarne Różowe Kropki. Prawdziwy
ewenement na rockowej scenie, szczególnie teraz, u schyłku XX wieku. Mimo
wielu nowoczesnych gadżetów ochoczo wykorzystywanych przez nad wyraz pomysłowych
członków grupy, Kropki wciąż GRAJĄ - a nie programują maszyny, żeby robiły
to za nich. Wciąż tworzą żywiołową, w pełni improwizowaną muzykę. Mimo
przygotowanego programu koncertów, potrafią spontanicznie zmieniać, rozwijać,
urozmaicać swoje kompozycje - w zależności od reakcji publiczności, w
zależności od atmosfery miejsca koncertu, w zależności od własnych nastrojów.
Zaś ich Różowa Muzyka - nastrojowa, romantyczna, podniosła, dramatyczna,
rockowa, konkretna (!), poetycka, agresywna, smutna, wesoła, gitarowa,
bądź zelektryfikowana - ma zawsze hipnotyczny wpływ na jednostki wystawione
na jej działanie. Nie potrzeba stymulatorów, alkoholu ani żadnych innych
"przyspieszaczy", żeby wpaść w trans. Zarówno podczas słuchania płyt wypełnionych
muzyką pozornie niemożliwą do odegrania na żywo, jak i podczas porywających
koncertów, na których praktycznie wszystko zdarzyć się może.
Ka-Spel jest wokalistą nadzwyczajnym. Nie ma oszałamiających
możliwości głosowych. Ale jego szept brzmi niezwykle kojąco, a zwielokrotniony
przez elektroniczne przystawki wrzask przeszywa uszy aż do krwi. jego
monotonne melorecytacje przechodzące w krzyk mają w sobie tyle uczucia,
ile wszyscy raperzy tego świata nie wydobyliby z siebie nawet podczas
bolesnego przeczyszczenia po ekologicznej kolacji. Jego dyskretny śpiew,
przypominający niektóre wokalne partie wczesnych utworów Pink Floyd spod
znaku Cirrus Minor czy Matilda Mother, mesmeryzuje słuchacza
i nie pozwala skierować myśli na nic, co mogłoby działać rozpraszająco.
Ostatnio często zdarza mi się usypiać podczas słuchania muzyki. Nigdy
nie spotkało mnie to przy kontakcie z Legendarnymi Kropkami. Ich muzyka
to świat, w którym chcielibyśmy żyć... gdyby tylko istniał naprawdę.
Trasa koncertowa zorganizowana z inicjatywy Igora Kurowskiego
z SPV-Poland obejmowała 5 miast: Warszawę, Poznań, Wrocław, Łódź i Gdańsk.
Występy odbywały się w niewielkich klubowych salach, które w całości bądź
prawie w całości wypełnili wielbiciele Kropek. Były to imprezy kameralne,
ale przez to bardziej spontaniczne i intymne. Szalony saksofonista Niels
Van Hoorn biegał ze swoim instrumentem wśród oszołomionej publiczności,
a Prorok Ka-Spel, w długim płaszczu, boso, w ciemnych okularach - zachowywał
się niczym Kosmiczny Szaman. Zgrzytliwe dźwięki syntezatorów i różnego
elektronicznego sprzętu, przeplatane pięknymi partiami fletu, akustycznej
gitary bądź saksofonu, wibrowały w powietrzu. Muzyka - stara i nowa (kilka
utworów z przygotowywanej do wydania płyty Hallway Of The Gods)
- robiła ze słuchaczami praktycznie wszystko. W Łodzi kilka osób wpadło
w specyficzny trans - jedna dziewczyna siedziała potem nieruchomo pod
ścianą przez ponad godzinę, powoli wracając do rzeczywistości. W ogóle
łódzki koncert był szczególnie ekspresyjny: muzycy nie czuli się najlepiej
w dyskotece Studio, postanowili więc wykrzesać z siebie więcej. Maksymalnie
opóźnili koncert, żeby zwiększyć napięcie. Ryan Morre wygłupiał się bardziej
niż gdziekolwiek podczas swojego muzycznego preludium do właściwej imprezy
- pod szyldem Twilight Circus przedstawił pół godziny improwizowanej muzyki
na bas i perkusję oraz ... magnetofon. A potem zaczęło się... Po koniec
koncertu artyści dali się całkowicie ponieść emocjom. Takiej wersji The
Grein Kings w życiu nie słyszałem. Chyba nawet Keith Emerson trochę
by się zawstydził, mimo swoich bezapelacyjnych osiągnięć, gdyby zobaczył
co Ka-Spel i Silverman wyprawiali z klawiaturami pod koniec tego utworu.
Nowe kompozycje są nad wyraz melodyjne i pełne różowego
klimatu: On High, Destined To Repeat, Harvest Babies...
Z dawnych radośnie witaliśmy oklaskami Poppy Day, Just A Lifetime,
Disturbance, City Of The Needles. We Wrocławiu ponoć można
było nawet usłyszeć Belladonnę, a w Łodzi (w przeciwieństwie do Warszawy)
pojawił się Kuba Rozpruwacz. Velvet Resurrection Edward Ka-Spel
zadedykował Michałowi Łyskowi z Krakowa - jednemu z największych fanów
Różowych Kropek. Michał obecny był z nami tylko duchem: w przejściu do
lepszego świata pomogło mu wiosną tego roku kilku prymitywów uzbrojonych
w baseballowe kija - swoisty wykładnik subtelności młodej generacji epoki
rapu. Człowieka wartościowego i wrażliwego spotkali "wrażliwi inaczej".
Velvet Resurrection przechodziło na koncertach w Hellsville.
Trudno o lepsze podsumowanie.
Nowe kompozycje są nad wyraz melodyjne i pełne różowego
klimatu: On High, Destined To Repeat, Harvest Babies...
Z dawnych radośnie witaliśmy oklaskami Poppy Day, Just A Lifetime,
Disturbance, City Of The Needles. We Wrocławiu ponoć można
było nawet usłyszeć Belladonnę, a w Łodzi (w przeciwieństwie do Warszawy)
pojawił się Kuba Rozpruwacz. Velvet Resurrection Edward Ka-Spel
zadedykował Michałowi Łyskowi z Krakowa - jednemu z największych fanów
Różowych Kropek. Michał obecny był z nami tylko duchem: w przejściu do
lepszego świata pomogło mu wiosną tego roku kilku prymitywów uzbrojonych
w baseballowe kija - swoisty wykładnik subtelności młodej generacji epoki
rapu. Człowieka wartościowego i wrażliwego spotkali "wrażliwi inaczej".
Velvet Resurrection przechodziło na koncertach w Hellsville.
Trudno o lepsze podsumowanie.
Byłem na dwóch koncertach: w Warszawie i w Łodzi. Dwa
poprzednie spotkania z Kropkami (we Wrocławiu w 1994 roku i w Poznaniu
w listopadzie 1996 roku) na zawsze pozostaną w mojej pamięci, zaś te dwa
najnowsze zachowam w sercu. Dziękuję Ka-Spelowi za ten niezwykły dar różowych
okularów, przez które mogłem spojrzeć na świat. Wiem, że w mrocznych chwilach
zawsze mogę zajrzeć do Siedziby Bogów - Hallway Of The Gods
- i zaznać różowego ukojenia, wierząc w New Tomorrow.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Legendary Pink Dots, Riviera, Warszawa, 25 maja 1997
Tylko Rock 8/1997