Szanuję zespoły poszukujące, rozwijające się, zmieniające
styl z płyty na płytę. Szczególnie, jeśli od chwili debiutu przykleja
im się - mniej lub bardziej słusznie - etykietkę (neo)progresywną. Ta
kategoria zobowiązuje, podnosi poprzeczkę. Bo w dziedzinie progresywnego
rocka zrobiono już wszystko kilkanaście razy we wszystkich kierunkach
i jeśli ktoś jeszcze próbuje wycisnąć coś z tych fusów, musi być szaleńcem
albo geniuszem. Lub mieć cholerną odwagę i wiarę w kosmiczne posłannictwo.
Steven Wilson jest po części wizjonerem, po części geniuszem, a po części
po prostu zwykłym muzykiem obdarzonym twórczą wyobraźnią. Nie przejmując
się specjalnie docinkami głuchych krytyków i uprzedzonych dziennikarzy,
komponuje i gra niezwykle piękną i urozmaiconą muzykę o klimacie nie mniej
oryginalnym od nazwy grupy - Porcupine Tree (Jeżozwierzowe drzewo).
Zespół przyjechał do Polski po raz drugi. Pierwszy
raz oglądałem go w Krakowie, w filharmonii, półtora roku temu. Koncert
urzekł mnie wtedy kosmiczno-odlotowym nastrojem kojarzącym się - pardon,
Steven - z płynąco-frunącymi pejzażami malowanymi około trzydzieści lat
temu przez Pink Floyd. trzeba być jednak kompletnie skretyniałym głuszcem,
żeby porównywać Porcupine Tree do grupy Davida Gilmoura (a wówczas Rogera
Watersa). Album The Sky Moves Sideways utrzymany był bez wątpienia
w atmosferze muzyki Pink Floyd z okresu Meddle, ale już następny
- Signify - przyniósł rocka zdecydowanie nowoczesnego, a najnowszy
- Stupid Dream - zawiera nawet kilka utworów wręcz przebojowych!
To, że Wilson zmusza swoją gitarę do charakterystycznego płaczu podobnego
do łkania instrumentu Gilmoura, to jeszcze nie wszystko. Zatem nie mogę
zrozumieć, dlaczego słuchacz Trójki dzwoniący do Stevena Wilsona porównał
Stupid Dream do The Wall. Porcupine Tree często okrasza
swoje utwory głosami jakby z radia, fragmentami rozmów i tym podobnymi
- ale to chyba nie ma nic wspólnego ze STYLEM muzycznym Pink Floyd?
Dość tych rozważań, miałem bowiem ustosunkować się
do występu formacji Wilsona w warszawskiej Stodole. Zaczęło się punktualnie,
bo koncert transmitował Program III. Oby każdą imprezę rockową przekazywała
w eterze Trójka! Nie będzie "obowiązkowych" opóźnień dochodzących "zwyczajowo"
do 30-40 minut. Porcupine Tree rozpoczął od Even Less, a potem
przede wszystkim promował album Stupid Dream. Znacznie lepiej brzmi
ta muzyka "na żywo"; chwyta za serce, uderza swoją mocą w bebechy i radośnie
nimi potrząsa, wzrusza do łez (Don't Hate Me). Od czasu do czasu
pojawiały się fragmenty albumu Signify, ale najwspanialsze rodzynki
zachował Steven Wilson na koniec: The Sky Moves Sideways, Nine
Cats i wreszcie upragniony przez wszystkich Radioactive Toy.
Było inaczej niż w krakowskiej filharmonii. Było rockowo,
gorąco, głośno. Dobrze, że obejrzałem ten koncert i poznałem Porcupine
Tree z innej strony. Nie znaczy to, że muzyka nie pozwalała "odlecieć
bez środków dopingujących" gdzieś poza horyzonty świadomości. Lot trwał
przez cały czas. Ale tym razem bardziej trzęsło, a w muzyce rockowej potrzeba
czasem trochę turbulencji.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Porcupine Tree, Stodoła, Warszawa, 12 maja 1999
Tylko Rock 7/1999