Zdaję sobie sprawę z tego, że w dużym stopniu ponoszę
odpowiedzialność za spopularyzowanie w Polsce tego krótkotrwałego i w
sumie mało znaczącego w historii rocka stylu, zwanego "new romantic".
jednak na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był on jedynym
światłem w mroku zgrzytów i hałasów, punkowych jazgotów, awangardowych
brudów...
Punk pojawił się niczym ładunek wybuchowy, podłożony znienacka pod mur
rockowego establishmentu. Mur z hukiem runął. Gdy opadł kurz, krajobraz
po bitwie wyglądał ponuro i mało zachęcająco. Na miejscu dawnych, mchem
porośniętych konstrukcji, wśród gruzów, poczęły rozkwitać jakieś dziwaczne
stwory - ni to hybrydy, ni to mutańci, o niezbyt sprecyzowanych kształtach.
Nawet najoryginalniejsi twórcy (jak The Stranglers) rozwinęli się na bazie
pewnych wartości z przeszłości (The Doors). Wielkich artrockowych mistrzów
spod znaku Genesis, Pink Floyd i Yes uważano za dinozaury, na których
wymarcie czekali przede wszystkim krytycy i punkowi beztalenciarze. Tymczasem
amerykański bubblegum-hamburger-rock zaczął zalewać brytyjski rynek wyniszczony
rewolucją zapoczątkowaną przez Sex Pistols. Groza!!! I nagle ktoś odważył
się sięgnąć po instrument oficjalnie wyklęty i wręcz programowo zakazany:
syntezator. I zaczął go używać inaczej. Tym śmiałkiem był Gary Webb, znany
jako Gary Numan, a wówczas kryjący się pod szyldem Tubeway Army. Mniej
więcej w tym samym czasie pewien absolwent Akademii Sztuk Pięknych, Dennis
Leigh, założył grupę Ultravox, której począł liderować jako John Foxx.
I pojawił się jeszcze jeden odważny: Steve Strange, właściciel klubów
dyskotekowych, w których propagował muzykę elektryczną a la Kraftwerk,
elektro-taneczno-artystyczną w stylu Roxy Music i Davida Bowie.
Styl stworzony przez nowofalowych użytkowników stntezatorów ochrzczono
mianem "new romantic" głównie dlatego, iż ci stosunkowo młodzi wykonawcy
dość zabawnie łączyli taneczny hedonizm z dekadencją spod znaku "no future".
Gdyby ktoś pokusił się o złośliwą, lecz wierną karykaturę typowego "nowego
romantyka", musiałby narysować tańczącego Giaura z syntezatorem pod pachą,
Śpiewającego o cierpieniach młodego Wertera. Z jednej strony dużo było
w tej muzyce emocji, wzruszeń, wręcz cierpiętniczych klimatów... a z drugiej
niektórzy piewcy "new romantic" z powodzeniem pełnili rolę efektownych
wieszaków na kolorowe ciuchy, przez co stali się dyktatorami mody (vide
Duran Duran). Niektórym jednak udało się stworzyć swoiste arcydzieła.
Ale moda na "new romantic" trwała krótko i gdy termin stał się znany w
Polsce, był już martwy.
Dyskotekowy sukces płyty "Dare" grupy The Human League przyczynił się
do ostatecznego zniknięcia aury tajemniczości, a główny katalizator całego
zamieszania - Gary Numan - podsumował na wydanym jesienią 1981 roku albumie
"Dance": "Ci "nowi romantycy" są tacy nudni...". Nigdy też nie zapomnę
listu jednego z czytelników tygodnika "Melody Maker", który wartościując
dokonania nowofalowców napisał: "Mimo, iż utwory typu Vienna pozostaną
klasyką tej samej miary co And You And I (Yes), cała ta nowa fala
miała siłę niszczenia równą myszy pierdzącej w szkatułce z biżuterią".
Cieszę się, że dopiero teraz - po latach - mam okazję wybrać najciekawsze
pozycje z tamtego okresu. Mogę to zrobić bardziej obiektywnie, spokojnie
i bez zbędnej egzaltacji. Wtedy było to niemożliwe, gdyż miałem szczęście
(nieszczęście?) być w tym samym mniej więcej wieku co większość artystów,
o których mowa. Przez to utożsamiałem się z tym elektronicznym werteryzmem
ździebko za bardzo. Do niewielu płyt wracam teraz z takim samym zaangażowaniem.
I dlatego powiem wprost: miałem poważne trudności z wybraniem dziesięciu
najważniejszych. I całkowicie podpisać się mogę tylko pod pierwszymi dwoma.
JOHN FOXX - "THE GARDEN" (Virgin, 1981)
John Foxx zasługuje najbardziej na miano romantyka. Ośmieliłbym się nazwać
go poetą syntezatorów, ale obiecałem, że obejdzie się bez egzaltacji.
Gdy utworzył Ultravox w połowie lat siedemdziesiątych (wówczas jeszcze
pod nazwą Tiger Lilly), pozostawał pod wyraźnym wpływem Bryana Ferry'ego
i Bryana Eno, twórców oryginalnego brzmienia Roxy Music. Foxx jednak daleki
był od naśladowania - chciał kontynuować pewną linię eksperymentów muzycznych,
żeby odkryć całkiem nowe ścieżki. Ponieważ nie bardzo wychodziło to mu
w Ultravox, odszedł w 1979 roku. Stwierdził wtedy, że muzycy w ogóle nie
są mu potrzebni, gdyż wszystkie dźwięki wykreować można za pomocą elektronicznej
aparatury. I tak powstał nowatorski, lecz nieco chłodny album "Metamatic",
wydany na samym początku 1980 roku. Czując to, Foxx zatrudnił z powrotem
muzyków z krwi i kości oraz przystąpił do realizacji następnej płyty na
łonie natury: wśród kwiatów i ptaszków. Przygotowując materiał muzyczny,
podróżował po Anglii; wynajdywał stare, zrujnowane, porośnięte dziką roślinnością
kościoły. Fotografował zachody słońca. Pełną piersią wdychał przyrodę...
a potem przełożył to wszystko na dźwięki, tworząc "The Garden" - album-pomnik,
kwintesencja wszystkiego, co najpiękniejsze i najbardziej uczuciowe w
całym "nowym romantyźmie".
Z perspektywy lat płyta broni się nad wyraz dobrze, choć większość utworów
można by z powodzeniem wrzucić do szuflady z napisem "electronic dance
music". Gdy jednak wsłuchać się uważniej, za serce chwyta złożoność nastrojów,
bogactwo dźwięków, spontaniczność twórcza. Chciałoby się sparafrazować
słowa Edgara Allana Poe: "Gdyby ktoś chciał napisać utwór pod tytułem
"Moje serce obnażone", papier spaliłby się pod dotknięciem gorejącego
pióra". Słuchając "The Garden" mamy wrażenie, że syntezatory za chwilę
wybuchną, tyle w tej muzyce uczucia. Przepiękny fortepian w Europe
After The Rain powraca echem jak wspomnienia pierwszej miłości. Chóry
wykreowane za pomocą maszynki o wdzięcznej nazwie The Human Host dosłownie
dodają skrzydeł kompozycji Systems Of Romance. Tańcząc Dancing
Like A Gun można zdemolować całą dyskotekę, a syntezatorowe solo w
Walk Away wręcz przeszywa mózg i w niczym nie ustępuje temu, co
progresywni mistrzowie gitary robią na swoim instrumencie. Zaś ponad siedmiominutowa
kompozycja tytułowa to mini-symfonia, po wysłuchaniu której można marzyć
tylko o jednym: żeby na zawsze zasnąć w ogrodzie, wśród cieni zachodzącego
słońca... i nigdy już się nie zbudzić. We fade away, we fade away...
ULTRAVOX
- "VIENNA" (Chrysalis, 1980)
Ta płyta to bezapelacyjnie Biblia "nowych romantyków", uznana powszechnie
nawet przez przeciwników całego gatunku. I choć wydany rok później album
"Rage In Eden" przyniósł jeszcze bardziej melancholijno-tajemnicze utwory,
nawet ja nie śmiem odmawiać "Viennie" nadrzędnego znaczenia. W dyskografii
Ultravox jest to czwarta płyta, lecz niewiele ma wspólnego z poprzednimi
trzema. Wtedy grupą rządził John Foxx. Po jego odejściu Ultravox przestał
istnieć, a do jego reaktywowania doszło na fali popularności Gary'ego
Numana. Gdy narodził się syntezatorowy rock nowofalowy, Ultravox powstał
z popiołów pod egidą niepozornego człowieczka o niesamowitym głosie: był
nim Midge Ure. W klubach tanecznych królował wtedy przebój Numana Cars,
a niejaki Steve Strange z pomocą między innymi właśnie Ure'a i członków
Ultravox nagrał kilka własnych przebojów pod szyldem Visage. Powrót Visage
był więc logicznym następstwem tych wydarzeń.
"Vienna" to album spójny, oryginalny, doskonały, praktycznie bezbłędny.
Słuchając wcześniej Tangerine Dreams marzyłem sobie, żeby Edgar Froese
i jego apostołowie zaczęli grać na gitarach i śpiewać, topiąc to wszystko
w syntezatorowym sosie. Ich album "Cyclone" był strzałem w dziesiątkę
- niestety, jedynym. Dopiero Ultravox wprowadził w czyn, to o czym jakoś
nie śniło się niemieckim "elektronikom": połączył wszelkie dobrodziejstwa
syntezatorowych ekstrawagancji z najlepszymi tradycjami rocka. "Vienna"
zawiera w sobie praktycznie wszystko: długi instrumentalny wstęp Astrodyne;
kilka zelektryfikowanych rock and rollowych numerów - New Europeans,
Passing Stranglers, Western Promise; wręcz kraftwerowskie
techno-klimaty - Mr.X, Sleepwalker; przecudowny hymn tamtych
czasów - okraszony genialnie niesamowitym teledyskiem - utwór tytułowy,
Vienna.
Ultravox stał się symbolem tamtej muzyki - choć jak na ironię Midge Ure
i jego koledzy nienawidzili terminu "new romantic". W jednym z wywiadów
powiedzieli, że gdyby mieli w jakikolwiek sposób określić swój styl, nazwaliby
go "muzyką europejską". Trudno o bardziej trafne określenie: w Ameryce
taka muzyka nigdy nie mogłoby powstać.
VISAGE
- "VISAGE" (Polydor, 1980)
Zanim odrodził się Ultravox i przedstawił swój manifest - album "Vienna"
- niejaki Steve Strange, kierownik klubów tanecznych Blitz i Hell, postanowił
wydać płytę zawierającą muzykę odpowiadającą duchowi tamtych czasów. W
swoich klubach lansował wykonawców z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych
- Roxy Music, Kraftwerk, Davida Bowie. Poczęło mu jednak brakować płyt.
Pomysłem swoim zaraził kilku przyjaciół z grup Magazine, Rich Kids i nieaktywnego
wówczas Ultravox. Tak narodził się Visage - zespół z założenia efemeryczny,
coś w rodzaju Silnej Grupy pod Wezwaniem Strange'a. Finalny produkt sesji
nagraniowej okazał się jednak wyjątkowo trany - utwory Fade To Grey,
Visage, Mind Of A Toy i Moon Over Moscow stały się
prawdziwymi hitami na parkietach dyskotek, a Visage (zanim reaktywowany
Ultravox nagrał swoją "Viennę) okrzyknięto twórcą i propagatorem nowej
mody: "new romantic". Płyta "Visage" jest rzeczywiście pod każdym względem
wzorcowa: zawiera utwory rytmiczne, mocno zelektryfikowane, śpiewane tęsknym
głosem, opowiadające o miłości i przemijaniu (Fade To Grey to hymn
na miarę Vienny).
Niestety, z perspektywy lat album niezbyt się broni pod względem muzycznym:
jest trochę monotonny i całkowicie pozbawiony dramaturgii. Odnosimy wrażenie,
że z głośników płynie elegancki taneczny muzak, w którym wszelka uczuciowość
została sprowadzona do roli przyprawy - tak dla smaku. Kto wie: może najprawdziwsza
muzyka "new romantic" taka właśnie być miała? W końcu animatorem tej krótkotrwałej
mody był Strange - kierownik artystyczny Visage.
Zrealizowana naprędce druga płyta Visage - "The Anvil"(1982) - jest bardziej
"klimatyczna", ale również próżna. Brak jaj zdecydowanych przebojów. Zresztą
w 1982 roku "new romantic" zaczynał się kończyć. Trzecia próba zrealizowania
czegokolwiek pod szyldem Visage zakończyła się całkowitym fiaskiem - album
"Beat Boy"(1984) był ostatnim gwoździem do trumny omawianego stylu.
OMD
- "ARCHITECTURE AND MORALITY" (Virgin, 1981)
Trzeci album OMD (Orchestral Manoeuvres in The Dark) okazała się najbardziej
melancholijny, pełen zadumy i romantycznej tajemniczości. Duet McClouskey-Humphreys
nigdy jednak nie utożsamiał się z interesującą nas modą - muzyków fascynowały
raczej eksperymenty z dźwiękiem (na początku kariery) oraz pisanie melodyjnych
przebojów, utrzymanych w duchu lat sześćdziesiątych. Dowodem tego były
pierwsze dwie płyty przez nich zrealizowane, zawierające takie utwory
jak Electricity, Messages, czy megahit tamtych lat - Enola
Gay.
Wydany jesienią 1981 roku album "Architecture And Morality" był promowany
singlem "Souvenir" - spokojniejszym, łagodniejszym, nostalgicznym... I
taka też właściwie była - jak już zaznaczyłem - cała płyta, choć otwierał
ją chropowato brzmiący, ekspresyjny numer The New Stone Age. Aromat
czasów najsilniej emanował z wylansowanego wkrótce potem arcypoetyckiego
walczyka Maid Of Orleans. Dziś jest to klasyka muzyki "new romantic",
podobnie jak Vienna i Fade To Grey, choć ani Humphreys ani
McClouskey nie mieli żadnych ambicji podążania w ślad za Stevem Strange'em,
Johnem Foxxem czy grupą Spandau Ballet. Ich następny album - "Dazzle Ships"
- okazał się przewrotnym kolażem stylistyczno-dźwiękowym, gdzie obok kilku
zaledwie "normalnych" piosenek przeważały fragmenty programów radiowych,
kompozycje jakby zaczęte i niedokończone oraz niekoniecznie oryginalne
eksperymenty z elektroniką.
Późniejsze płyty OMD zdecydowanie oscylowały w kierunku muzyki pop. Tak
więc "Architecture And Morality" by jedynym, choć udanym flirtem obu panów
z muzyką młodych romantyków.
TALK
TALK - "THE PARTY'S OVER" (EMI, 1982)
Niezwykle efektowny debiut grupy Marka Hollisa tak naprawdę docenili tylko
zaprzysięgli sympatycy muzyki "new romantic". Przyznać bowiem trzeba,
że zawarte na płycie propozycje nie grzeszyły oryginalnością i całkiem
słusznie można było oskarżyć Talk Talk o naśladowanie Duran Duran. O ile
jednak śliczni chłopcy w jeszcze śliczniejszych łaszkach z płyty na płytę
odwalali coraz większą chałturę, Mark Hollis żeglował w stronę artystycznej
doskonałości. Z perspektywy lat widać to wyraźnie: Talk Talk zadebiutował
płytą z muzyką taneczną, aby potem coraz bardziej się od niej oddalać
- popadając w nastroje a la Bryan Ferry. A w końcu pukał do wrót Karmazynowego
Zamku (powszechnie znienawidzony przez wielbicieli "new romantic" album
"Spirit Of Eden" to śmiałe poszukiwania na terenie zarezerwowanym dwadzieścia
lat wcześniej dla King Crimson).
Bezwarunkowo najlepszą płytą Talk Talk jest "The Colour Of Spring" (1986).
Nas jednak interesuje okres "noworomantyczny". Dziesiątka najpiękniejszych
i najbardziej charakterystycznych płyt tamtych czasów byłaby niepełna
bez "The Party's Over". I wprawdzie ekspresja wypełniającej ją muzyki
faktycznie przypomina pierwszy album Duran Duran,jednak melodycznie debiutancki
longplay Talk Talk bliższy jest The Moody Blues. Swe - niezwykle zgrabnie
skomponowane - piosenki Mark Hollis smakowicie podlał smakowitym sosem
syntezatorowym i zaśpiewał bardzo ciepłym, ale też wręcz zbolałym głosem.
Ta płyta chyba nigdy się nie zestarzeje. Do dziś można jej słuchać z przyjemnością,
a także sprawdza się na prywatkach, mimo przewrotnego tytułu.
CLASSIX NOUVEAUX - "LA VERITE" (EMI, 1982)
Tutaj miałem pewną wątpliwość - "Night People" czy "La Verite"? Obie płyty
są wręcz identyczne muzycznie, równie dobre i równie mocno związane z
duchem czasów. Wybrałem "La Verite" metodą losowania, choć przemawia za
nią obecność dwóch wielkich przebojów - Never Again oraz Is
It A Dream?.
Formacja kierowana przez Sala Solo, charyzmatycznego "łysego" (niczym
z filmu "Nosferatu"), przyjęła się przede wszystkim w Polsce. Byli u nas
trzy razy, wylansowali tu wiele przebojów i stali się wręcz symbolem tamtych
lat. Niestety, grupie nie udało się utrzymać poziomu - trzeci album "Secret"
(poza pełnym uroku przebojem Never Never Comes) przyniósł sporo
muzycznej tandety. Czwarta płyta firmowana nazwiskiem Sala Solo była kompletnym
upadkiem (choć zawiera dedykowany Polakom utwór Poland Your Spirit
Won't Die).
"Night People" i "La Verite" mają bardzo oryginalny klimat, miejscami
wręcz niesamowity. Zasługa to Sala Solo, który śpiewał niskim, mrocznym
głosem, lecz czasami potrafił zdobyć się na przenikliwe zawodzenie. Przebojowe
utwory cechuje absolutna doskonałość - są taneczne, melodyjne i bardzo
"romantyczne" (Never Again, Guilty, Inside Outside,
Is It A Dream?). W innych kompozycjach snuje się ponury duch w
czarnej pelerynie (The Protector Of Night, I Will Return).
"La Verite" Classix Nouveaux to płyta nierozerwalnie związana z nurtem
"new romantic" chociażby z racji jej tytułu, jak i nazwy zespołu: panowała
wtedy straszliwa moda na francyzczyznę (vide Visage).
WHITE DOOR - "WINDOWS" (Clay Records, 1983)
"Windows" - jedyna chyba płyta długogrająca w dorobku całkowicie nieznanej
grupy White Door - to pozycja wręcz kultowa, przynajmniej w Polsce. Jest
klasycznym przykładem siły oddziaływania radia, więc nie będę się krył
za parawanem fałszywej skromności i bez bicia przyznam, że "Windows" trafiła
do kanonu "new romantic" dzięki mnie. Skłamałbym jednak przypisując sobie
wszelkie zasługi. Po pierwsze: odkrycie jakiegokolwiek wykonawcy jest
zawsze zrządzeniem przypadku. Po drugie: o popularności decyduje muzyka,
a nie tylko zachwyt prezentera. Po trzecie: płyta White Door jest po prostu
tak urocza, że każdemu udałoby się zaintrygować nią słuchaczy.
Grupę White Door tworzyło trzech muzyków: wokalista Mac Austin, oraz obsługujący
syntezatory: John Davis i Harry Davis, ten drugi grał też na flecie. Sporą
rolę w powstawaniu "Windows" odegrał producent Andy Richards - postać
znana na "noworomantycznej" scenie, jeden z twórców obowiązujących wówczas
brzmień (obok Colina Thurstona odpowiedzialnego za Classix Nouvaeux i
Duran Duran, Martina Rushenta współpracującego z The Human League i Richarda
Burgessa - opiekuna Landscape i Spandau Ballet). "Windows" jest prawdziwym
ewenementem, gdyż brzmi niezwykle plastycznie - wręcz zwiewnie. Zawiera
muzykę pełną uroku, poetycką, tajemniczą i zarazem bezpretensjonalną.
Chyba nikomu nie udało się stworzyć czegoś tak subtelnego. Szkoda, że
zespół nie odniósł sukcesu. Przypuszczalnie rozwiązał się po zrealizowaniu
tej jednej płyty. Do dziś dnia jego losy są mi nieznane, nie udało mi
się zdobyć żadnych o nim informacji. "Windows" wciąż nie ukazało się na
płycie kompaktowej.
DEPECHE
MODE - "SOME GREAT REWARD" (Mute, 1984)
Dlaczego Depeche Mode i dlaczego "Some Great Reward"? Wprawdzie płyta
powstała prawie dwa lata po "noworomantycznym" boomie, należy jednak do
najciekawszych w dorobku Depeche Mode - zespołu, który stworzył własny
styl i skupił wokół siebie własnych fanów, nie posługując się nigdy żadnymi
rekwizytami z dyskoteki Steve'a Strange'a. Nie wolno nam jednak tej grupy
pominąć, gdyż debiutowała w tamtych czasach, a jej debiut zbiegł się a
eksplozją syntezatorowego szaleństwa. Początkowo Depeche Mode, kierowany
przez Vince'a Clarke'a, tworzył repertuar zdecydowanie taneczny - jak
Spandau Ballet. Na szczęście Clarke szybko odszedł, pozostawiając losy
grupy w rękach znacznie ambitniejszego kolegi, Martina Gore.
Gore nie był "nowym romantykiem". Najlepszy dowód, że gdy inni lansowali
szerokie marynarki, sterczące grzywki, kolorowe szaliki, Martin nosił
zdecydowanie burdelowski outfit spod znaku S-M. Jednak w jego utworach
odzwierciedlała ewolucja naiwnych marzeń nastolatków o życiu, o odkrywaniu
prawd o miłości i seksie, o kształtowaniu przyszłości świata. "Some Great
Reward" jest chyba najbardziej gorzkim rozdziałem w tym swoistym podręczniku
dla nastoletniego idealisty. Gore demaskuje wszystko, podważa wszelkie
marzenia, neguje nawet znaczenie wiary. Ludzie kłamią - prywatnie i w
pracy (Lie To Me), są dla siebie bezinteresownie aroganccy (People
Are People), obłudni lub despotyczni w miłości (Stories Of Old,
Master And Servant), a prawdziwej szczerości lepiej się wystrzegać
jak ognia (It Doesn't Matter, Somebody). Najbardziej przejmujący
utwór zamyka płytę: "Blasphemous Rumours". Wynika z niego, że Dobry Bóg
niekoniecznie jest dobry - może my tylko chcemy, żeby taki był; on zaś
stworzył nas jedynie po to, żeby mieć ubaw z naszych nieszczęść.
Kolejne płyty Depeche Mode, lepsze bądź gorsze muzycznie, były już logiczną
kontynuacją "Some Great Reward". Można chyba zaryzykować twierdzenie,
że ten muzycznie zróżnicowany i miejscami wręcz poetycki album stanowił
jakby przestrogę dla "nowych romantyków": nie tędy droga, w świat należy
wyruszać z maczugą, a nie wiarą w piękne słówka z kart XIX-wiecznej literatury.
SPANDAU
BALLET - "JOURNES TO GLORY" (Chrysalis, 1981)
Debiutancki album Spandau Ballet był w założeniu tym samym, co produkt
firmowany nazwą Visage: zbiorem utworów tanecznych. Legenda głosi, że
Spandau Ballet był początkowo grupą o charakterze... baletowym (w dyskotekowym
tego słowa znaczeniu), która komponowała muzykę dla własnych potrzeb.
Potem powstały z tego piosenki i wypełniły bardzo świeżo, oryginalnie
brzmiący wówczas longplay "Journes To Glory". W tej chwili słucha się
tej płyty ziewając. Chyba, że ktoś strzelił sobie dwa głębsze i szaleje
na parkiecie.
Koleje losów Spandau Ballet pokazały zresztą, że pod względem muzycznym
zespół miał wiele do zaproponowania. Gdy na drugiej płycie "Diamond" grupa
podkusiła się o stworzenie kompozycji ambitniejszych, wiało nudą już w
1982 roku. Następne produkty, utrzymane w popowo-soulowej stylistyce,
cieszyły się wprawdzie powodzeniem na listach przebojów, ale z "new romantic"
miały tyle wspólnego co Big Mac z Kurczakiem Gang-Bao.
"Journeys To Glory" mają jedną cechę oryginalną: spory nacisk na rutmikę
przy minimalnym akcentowaniu linii melodycznych i oszczędnym stosowaniu
syntezatorowych podkładów.
DURAN
DURAN - "DURAN DURAN" (EMI, 1981)
Na tle innych zespołów debiutujących na początku lat osiemdziesiątych
Duran Duran zapowiadał się bardzo oryginalnie. Nazwę wziął od postaci
szalonego naukowca z komiksu "Barbarella", a w planach miał tworzenie
muzyki będącej pomostem między The Moonkeys a Kraftwerk. Wyróżniał się
jasno sprecyzowaną skłonnością do grania utworów dość solidnie osadzonych
w tradycji rockowej. I wystartował z hukiem, efektownie, obiecująco.
Tej płyty słucha się z przyjemnością nawet dziś, gdyż emanuje z niej prawdziwy
rockowy zapał. Szczególnie porywająco wypada przebój Careless Memories;
nawet w najbardziej nieprzytomnych głowach potrafi wywołać wiele sympatycznych
wspomnień sprzed półtorej dekady. Smutne, że grupie starczyło inwencji
na ten jeden jedyny album - choć swój sztandarowy utwór , Save A Preyer,
zrealizowała dopiero rok później na płycie "Rio". Wtedy jednak Duran Duran
wpadł już w szpony sukcesu i koniecznie chciał sprostać oczekiwaniom krytyki
i publiczności. Wybrany najlepiej ubraną grupą roku 1981 bardziej skupiał
się na konfekcji, mniej na muzyce. Kolejnych płyt nie warto nawet pamiętać,
a słuchanie ich teraz po latach może wzbudzić najwyżej niesmak.
Przy okazji warto wspomnieć, że video zrealizowane w 1983 roku do pierwszych
dwóch płyt Duran Duran należy do najbardziej godnych polecenia filmowych
pamiątek po "new romantic". Wyreżyserował to Russell Mulcahy, twórca znanego
epickiego obrazu "Nieśmiertelny". On także odpowiedzialny był za sfilmowanie
kosztownego tournee Duran Duran po Ameryce ("As The Light Go Down"); jest
tu przerost formy nad treścią, ale ogląda się nieźle.
Reasumując - po "new romantic" zostały wspomnienia, emocje, kilka niezłych
płyt i wiele utworów, które na zawsze trafiły do kanonu rocka. Niestety,
zbyt często ta przelotna moda kojarzona była - nawet przez swoich fanów
- z tandetą dyskotekową, jaka przyszła w ślad po oszołamiającym (i zagadkowym)
sukcesie trzeciej płyty The Human League, "Dare". Świadomie nie wymieniłem
jej tutaj, gdyż był to już produkt zupełnie innego kroju. Sprawił jednak,
że każdy młody człowiek z syntezatorem natychmiast wchodził do studią
nagraniowego, a każdy podlany elektroniką utwór - choćby nie wiadomo jak
kiczowaty - spotykał się z ekstatycznym przyjęciem fanów, którzy z czasem
nie potrafili dostrzec różnicy miedzy Ultravox a Fiction Fuctory. Ba,
nawet - Modern Talking...
Tomasz Beksiński
DRUGA DZIESIĄTKA
ULTRAVOX
- "RAGE IN EDEN" (Chrysalis, 1981)
Moim zdaniem płyta lepsza od "Vienny", choć stylistycznie nie wnosząca
nic nowego. Na niej jednak znajdują się ultravoxowe arcydzieła jak The
Voice, I Remember Death In The Afternoon i We Stand Alone.
Płyta ambitna, bardzo nastrojowa. Swoisty muzyczny dekadentyzm - nie wolno
nie znać!
PSEUDO ECHO - "AUTUMNAL PARK" (EMI, 1984)
Australijska odpowiedz na pierwszą płytę Talk Talk. Zespół praktycznie
nie znany, choć później trafił na listy przebojów piosenkami ze znacznie
gorszej i stereotypowej płyty "Love And Adventure". "Autumnal Park" należy
do niedocenianych przez szeroką publiczność klejnotów, których wartość
znają tylko wtajemniczeni.
REAL LIFE - "HEARTLAND" (Curb Records, 1984)
Po raz drugi Australia - zespól mało oryginalny, ale świetnie mieszczący
się w ramach stylu (muzycznie plasujący się gdzieś pomiędzy A Flock Of
Seagulls i Talk Talk). Zasłużył na wieczną pamięć przebojem Send Me
An Angel. Producentem płyty był Steve Hillage.
A FLOCK OF SEAGULLS - "A FLOCK OF SEAGULLS" (Jive, 1982)
Znakomita gitarowa odpowiedz na poczynania zelektryfokowanych "romantyków
" (choć i tu nie brakowało syntezatorowej nalewki). Płyta bardzo żywa,
rytmiczna, melodyjna. I dwa wspaniałe przeboje: I Ran i Modern
Love Is Automatiic.
JAPAN - "GENTLEMEN TAKES POLAROIDS" (Virgin, 1980)
Zespół najbardziej zbliżony stylistycznie do Roxy Music, jednego z pierwowzorów
"new romantic". W tej grupie zaczynał David Sylvian - dziś jeden z najbardziej
cenionych i wyrafinowanych artystów rocka (vide współpraca z Robertem
Frippem). Płytę wyróżnia utwór-perła: Nightporter.
GARY
NUMAN - "THE PLEASURE PRINCIPLE" (Berggas Banquet, 1979)
Mam opory umieszczając tutaj płytę Gary'ego Numana, który z "new romantic"
nie miał nic wspólnego poza tym, że to on zapoczątkował modę na syntezatorową
nową falę. Jednak automatycznie stawia go to na "noworomantycznym" piedestale,
tym bardziej, że proponował oryginalną muzykę: bardzo mechaniczną, odhumanizowaną,
chłodną. I wściekle fascynującą. Był pionierem epoki, która nadeszła.
Wyróżniam album "The Pleasure Principle", gdyż zawiera sztandarowy szlagier
tamtych czasów - Cars.
SIMPLE MINDS - "NEW GOLD DREAM" (Virgin, 1982)
Bezwzględnie najbardziej "noworomantyczna" płyta kamelonów rocka. Krytycy
zarzucali grupie Simple Minds podkradanie pomysłów skąd tylko się dało.
"New Gold Dream" - bardzo bliski dokonaniom Ultravox - prezentuje się
jednak dość intrygującą, choć zespół potrzebował jeszcze sześciu lat,
żeby stworzyć swoje magnum opus: "Street Fighting Years".
THE
HUMAN LEAGUE - "REPRODUCTION" (Virgin, 1979)
Znakomity album debiutanckiej formacji z Shiffield, usilnie lansujący
syntezatory. Klimat płyty z powodzeniem pasuje do stylistyki lansowanej
przez Visage, czy OMD z okresu "Architecture And Morality". Jednak w chwili
powstania, "Reproduction" była dziełem twórców podążających zupełnie inną
ścieżką. Najlepszy dowód, że główni muzycy The Human League - Mash i Ware
- odeszli w 1981 roku, zakładając B.E.F. i Heaven 17.
SOFT
CELL - "THE ART OF FALLING APART" (Some Bizarre, 1983)
Najbardziej "symfoniczna" płyta nader oryginalnego, choć również nie związanego
bezpośrednio z "new romantic", duetu. Marc Almond i David Ball tworzyli
własny "erotyczny kabaret", przy czym korzystali po prostu z modnych elektronicznych
środków, żeby zwrócić na siebie uwagę. Mieli jednak dużo dobrego do powiedzenia,
a Marc Almond wyrósł na jednego z najoryginalniejszych wokalistów następnej
dekady.
Tylko Rock 7/1995