Wieczór w porcie łez

Trudno jest wyrazić słowami i ułożyć w kilka zdań to wszystko, co czułem, odliczając dni i godziny do spotkania z Wielbłądem. Gdy nagle dostajemy bilet na koncert marzeń, przede wszystkim zaczyna dokuczać nam strach i zamęczać niepewność: czy to aby na pewno prawda? A może tylko sen? Kolejne złudzenie - za chwilę się zbudzimy i okaże się, że zamiast biletu na koncert trzymamy w ręku chusteczkę na otarcie łez rozczarowania.

Udając się do Sali Kongresowej czułem się podobnie, jak bohater filmu ilustrującego na video słynny występ Camel w Hammersmith Odeon w maju 1984 roku. Kasetę Pressure Points otwiera clip do nie wydanego nigdzie utworu In The Arms Of Waltzing Fräuleins: kabaretowy tancerz poznaje nagle wśród siedzących w mroku gościu swoją miłość sprzed lat i tańcząc z nią dociera do drzwi, za którymi na scenie gra Camel. W tym tańcu ma szansę przypomnieć sobie wszystko. A resztę dopowie łkająca gitara Latimera.

Płyta Stationary Traveller, a szczególnie utwór tytułowy, jakimś magicznym zrządzeniem losu miała szczególny wpływ na moje życie. Muszę tu o tym wspomnieć, gdyż nie potrafię ustosunkować się obiektywnie do koncertu wykonawcy takiego jak Camel. Sam nie wiem, jak to się stało, ale ten pięciominutowy utwór grany na fletni Pana, a potem rozwijający się w niepowtarzalny gitarowy tren, zawsze towarzyszył mi w życiowych punktach zwrotnych. Miedzy innymi nim właśnie pożegnałem się w marcu 1991 roku ze słuchaczami Dwójki w ostatnim Wieczorze Płytowym, nim przywitałem się kilka tygodni później w Programie III; a gdy listopada 1995 roku usłyszałem go przypadkiem w Krakowie - następnego dnia rozpoczęła się najpiękniejsza i największa w moim życiu Przyjaźń. Tego utworu najczęściej słuchałem jedenaście lat temu z kimś, kto powrócił nagle latem zeszłego roku tylko po to, żeby kilka miesięcy potem znowu odejść - informując mnie na odchodnym, że pisanie recenzji i subiektywne opowiadanie o muzyce to ekshibicjonizm i onanizm, zaś prawdziwe zawodowstwo polega na prowadzeniu audycji w radiu komercyjnym, gdzie program układa komputer. Stationary Traveller pojawił się ostatni raz w Trójce Pod Księżycem 14 lutego wciąż trwającego roku - i więcej nie wróci.

Trudno więc było mi zdobyć się na beztroską radość, gdy siedziałem już na jednym z czerwonych foteli w Sali Kongresowej, nerwowo czekając na zgaśnięcie światła. Dyskomfort pogłębiała też bezpośrednia bliskość jakiegoś kretyna z Wałbrzycha (przedstawił się!), który najwyraźniej pomylił mecz piłki nożnej z kulturalną imprezą muzyczną. Mimo kilkakrotnych upomnień ględził przez cały koncert z drugim kretynem, wymachiwał rękami jak pacjent z zespołem Parkinsona i ryczał co chwilę "Brawo!". Nie rozumiem, dlaczego na renomowane koncerty wpuszczani są ludzie, którzy zachowują się jak Blues Brothers w drogiej restauracji. Myślę, że w Wałbrzychu organizowane są czasem imprezy disco polo. Po co więc jechać na Camel do Warszawy?

    Po głowie tłukły mi się wspomnienia, tuż obok rezonował wałbrzyski prymityw, a tymczasem na scenie czterech świetnie zgranych artystów prezentowało nam Muzykę. Najpierw Lunar Sea, potem prześliczny Hymn To Her, wreszcie spore fragmenty Śnieżnej Gęsi. Latimer chyba świadomie pominął niezbyt udane płyty Rain Dances i Breathless, uraczył nas za to przejmującą i tak doskonałą wersją Ice, że w tym momencie coś we mnie pękło i chusteczka była potrzebna. Pierwszą część prawie trzygodzinnego występuj zakończył porywająco wykonany Sasquatch - a ja odetchnąłem z ulgą: utworu Long Goodbyes podobno przygotowanego na trasę chyba bym nie przeżył.

W drugiej części najpierw usłyszeliśmy kilka wybranych kompozycji z płyty Dust And Dreams, a potem... Na scenie pojawiły się dziewczyny z naszej rodzimej grupy Quidam, aby zaintonować wstęp do Portu Łez. Była to nadzwyczajna niespodzianka, ciepło przyjęta przez zaskoczoną publiczność. A potem głos zabrała gitara Latimera... i wreszcie on też zaśpiewał (w części pierwszej wokalnie udzielał się tylko basista, Colin Bass). Camel wykonał całą płytę w troszkę zmienionej aranżacji, szczególny nacisk kładąc na partie gitarowe (jakże by inaczej!) i dodając sporo "żywej" ekspresji. Nawet ględzący debile trochę ucichli, jakby zawstydzeni bezpretensjonalnym pięknem Muzyki.

Dwa bisy - Lady Fantasy i Never Let Go. Właściwie nie wypadało prosić o więcej, ale staliśmy wszyscy, klaszcząc i czekając, aż Andy wraz z kolegami jeszcze do nas wyjdą. Jednak ktoś tylko dał ze sceny sygnał latarką. Rozbłysły światła. Cóż... czego więcej można było oczekiwać? Long goodbyes make me so sad...

Czułem się dziwnie oszołomiony. Było po wszystkim. Wymarzony wieczór dobiegł końca. W uszach dźwięczała jeszcze muzyka. W pamięci kotłowały się przeróżne obrazy z dalekiej i bliskiej przeszłości. Jak w kalejdoskopie: refleksje, uczucia, wspomnienia... Camel zawsze był jakimś szczególnym zespołem - nie tylko melodia Stationary Traveller. Gdy w 1983 roku dostałem wreszcie własną audycję w Polskim Radiu: Na Rockową Nutę w Programie I, na sygnał wybrałem fragment utworu Freefall z LP Mirage. Dwa pierwsze kompakty, które w życiu kupiłem, to The Snow Goose i Stationary Traveller. A gdy jeszcze przed laty prowadziłem dyskoteki w Rzeszowie, często puszczałem West Berlin - było to jeszcze w 1984 roku. Goście doskonale wiedzieli, o czym jest ten utwór. I było nam jakoś raźniej.

Nie wracałem do domu odprężony i szczęśliwy. Raczej samotny, pozbawiony kolejnego Marzenia. Bo spełnione marzenie przestaje nim być. Tracimy coś, o czym dotąd śniliśmy. I nie mamy już o czym śnić. Tracimy cel w życiu. Jeszcze jeden bodziec, który pcha nas do przodu. Gaśnie światełko w tunelu. Wymarzona podróż dobiega końca. Tak, wiem, możemy sobie powiedzieć, że niczym stationary traveller znajdujemy się zawsze w punkcie wyjścia. Możliwe. Ale TEGO utworu nie było w programie.

Proszę mi wybaczyć tak smutną refleksję, ale... w końcu był to wieczór w Porcie Łez. Tak więc schowawszy chusteczkę do kieszeni i podkuliwszy ogon powlokłem się do domu. Zamknąwszy za sobą drzwi nie mogłem szukać zapomnienia in the arms of waltzing fräuleins, włączyłem więc magnetowid i sięgnąłem po włoski horror City Of Living Dead. Znów byłem wśród swoich.

Camel, Sala Kongresowa, Warszawa, 6 kwietnia 1997

TOMASZ BEKSIŃSKI

Tylko Rock 6/1997

Powrót