NIE MA PORY NA UMIERANIE

Miał popularność i uznanie; był świetnym fachowcem, miał pieniądze i sławnego, kochającego ojca. Miał też swój styl, którzy inni chcieli naśladować. Dziś zadają sobie pytanie: dlaczego? My też szukamy na nie odpowiedzi.

W nocy z 24 na 25 grudnia zmarł śmiercią samobójczą w swoim warszawskim mieszkaniu. Był wybitnym dziennikarzem muzycznym i znakomitym tłumaczem filmowym, między innymi filmów o Bondzie i Monthy Pythonie, synem sławnego malarza Zdzisława Beksińskiego. Miał zaledwie 41 lat.

"Odszedł guru wielu młodych ludzi, wychowawca całego pokolenia fanów muzyki gotyckiej i noworomantycznej. To on w latach 80 nauczył ich jej słuchać i podziwiać. Miał w radiu audycję, która stała się kultowa. Ewidentny >klimaciarz<. Na takich ludzi teraz mówi się >goci<, bo mają gotyckie dusze - szukają monumentalnego piękna i nastroju", opowiada Anja Orthodox, wokalistka zespołu Closterkeller, przyjaciółka Tomka.

Od chwili, gdy prasa podała informację o śmierci Tomka, na sekretarkę automatyczną Anji nagrało się z dziesięciu nastolatków z ostrzeżeniem, że zrobią to samo. "Nawet już nie odbieram tych telefonów, bo jak im tłumaczyć, że dla Tomka taki krok nie był dziełem chwili, że on nie protestował przeciwko niczemu. Po prostu nie miał siły dalej żyć. A przed nimi jeszcze całe życie".

Ale dlaczego nie miał siły?

Po Warszawie od razu zaczęły krążyć różne sensacyjne plotki. Że Tomek Beksiński miał mieszkanie pomalowane na czarno i z czarnymi meblami. Że wyznawał satanizm i złożył siebie w ofierze. "Zawsze przy tego rodzaju dramatycznych wydarzeniach ludzie usiłują dorobić swoja ideologię", mówi znajoma Tomka, która prosi o nieujawnianie jej nazwiska. "Nikt bowiem nie ma ochoty wierzyć w to, że ktoś, kto był wśród nich i zachowywał się >normalnie<, z własnej woli chciał pozbawić się istnienia. Przecież miał w ich pojęciu wszystko: dach nad głową, szacunek w pracy, pieniądze i kochającego ojca. Dlaczego więc wybrał ciemność?" Ale ta znajoma znała go dość krotko, więc nie chce wypowiadać się autorytatywnie o jego życiu. A tym bardziej o jego śmierci. Dlatego muszę pytać dalej.

"Nie wejdę w rok 2000"

Mieszkanie Tomka: dwa pokoje, białe ściany, na nich puste półki, bo płyty i kasety zostały już wywiezione, wyszkowski regał, wersalka okryta czerwoną narzutą. Żadnej satanistycznej czerni - raczej pogodne dwa pokoje człowieka, który miał tu swój azyl. Nawet nie ma atmosfery smutku. Jakby na chwilę wyjechał.

"Jaki był Tomek?", zastanawia się Anja Orthodox. To z nią przeprowadził swoją ostatnią w życiu rozmowę. Przez telefon. W ciągu 10 lat przyjaźni przegadali niezliczoną liczbę godzin. Najczęściej w nocy. "Oboje prowadziliśmy nocne życie. Byliśmy sobie bardzo bliscy, bo rozumieliśmy się jak nikt. Oboje ekstrawertycy, opowiadaliśmy sobie dosłownie wszystko, ze szczegółami, także drastycznymi. Tomek był oryginalny, dowcipny, pełen głębokiej muzycznej wiedzy i polotu".

I dodaje jeszcze, jakby rozumiała, że ekstrawertyczność i polot jeszcze za mało, by zdecydować się na śmierć: "I bardzo konsekwentny. Jak już sobie coś wmówił, nie zmieniał zdania. No i niesamowicie samotny. Moim zdaniem pomóc mu mogła tylko szczęśliwa miłość. A właśnie takiej nie mógł znaleźć".

Anja z Tomkiem poznali się przez Kubę Wojewódzkiego, redaktora muzycznego. Tomek nie znosił polskiej muzyki. Nie słuchał jej. Zwykł mówić, że to wyrób czekoladopodobny. Kuba dał mu pierwszą płytę Anji: "Posłuchaj". Tomek się zachwycił. Potem powiedział Anji, że wyczuł w tej płycie duszę. "No a potem się spotkaliśmy i wybuchła przyjaźń, z całym impetem" wspomina piosenkarka.

"Nienawidziliśmy tego samego: papierosów i kretynizmu. Oboje nie wierzyliśmy w Boga. Tomek jeszcze występował jako wielki antyklerykał. Widywaliśmy się bardzo często. Wiem, że nawet posądzano nas o romans. Ale nigdy pomiędzy nami do niczego nie doszło, zawsze pozostawaliśmy w odległości metra od siebie. Z mojej strony była to piękna, czysta przyjaźń. Ostatnio jednak spotykaliśmy się rzadziej. To ja tonęłam w problemach, nie on. On miał zawsze te same. Moje małżeństwo się rozpadało. Tomek miał mi to za złe. Był świadkiem na moim ślubie, a ja burzyłam jego mit o szczęśliwej rodzinie. Rezygnowałam z czegoś, co było dla niego nieosiągalnym marzeniem".

"Dlaczego nie osiągalnym marzeniem?", przerywam jej.

"...Bo on często mówił o śmierci i o tym, że zejdzie jako samobójca. Miał skłonności depresyjne, ale -zastrzega Anja -nie cierpiał na żadne psychiczne zaburzenia. Jego ostatni związek z dziewczyną fatalnie się skończył. A spodziewał się, że to już będzie ten właściwy. Nawet kupił drugie mieszkanie, na tym samym piętrze. Dla żony. Żeby mogła tam mieszkać, gdy on będzie miał swoje humory".

"Ostatnio znów mówił o śmierci?", pytam.

"Tak, powiedział moim znajomym, że na pewno nie wejdzie w rok 2000. I ja zrozumiałam, że mówi poważnie".

"Słyszymy się po raz ostatni"

Wiem już, że to nie było jedyne takie wyznanie Tomasza Beksińskiego. Tomek miał swoje muzyczne audycje radiowe w Trójce. W nocy z 18 na 19 grudnia, słuchacze odnieśli wrażenie jakby się z nimi rozstawał. Powiedział, że "słyszymy się po raz ostatni" i przytoczył porównanie do Hamleta. Można jednak było pomyśleć, że chodzi mu o koniec wieku i tysiąclecia.

Felietonowi z cyklu "Opowieści z krypty" w styczniowym numerze "Tylko Rock", który ukazał się jeszcze w grudniu, nadał tytuł "Fin de siecle" (Koniec wieku). Napisał w nim między innymi, dla jakich chwil warto było żyć i wymienił między innymi: "Kruka" Edgara Allana Poe, Zamek Karmazynowego Króla, 17. Minutę "Ech" Pink Floyd, "Czas apokalipsy" Coppoli, kreskówkę "Tom and Jerry" i rzygającego grubasa w "Sensie życia według Monthy Pythona", drugi koncert Marillion w Gdańsku i "Miłość w czasach zarazy" Marqueza. Na końcu dodał: "Wszystkie te chwile przepadną, jak łzy w deszczu. Pora umierać". I podpisał: "Tomasz Beksiński 1958-1999".

Naczelny "Tylko Rocka" Wiesław Weiss mówi, że ten felieton razem z pożegnaniem był utrzymany w czarnej poetyce wcześniejszych felietonów.

"Żegnał się z wiekiem?"

Tak to odebrali. Zwłaszcza, że w czwartek zrobił Wieśkowi awanturę przez telefon, że nie doczekał się od niego obiecanych kaset wideo do przegrania. Umówili się zaraz po świętach. Dlatego i Weiss, i jego zastępca Wiesław Królikowski twierdzą zdecydowanie: "Nie wierzymy, że to wszystko zaplanował".

Trudno z nimi polemizować, bo obaj znali Tomka od dawna - współpracował z nimi jeszcze w "Magazynie Muzycznym", a potem, kiedy w 1991 roku założyli "Tylko Rock", bez wahania zgodził się pisać dla ich pisma. Gdy znudziły mu się artykuły o muzyce, zaproponowali, żeby pisał felietony. To mu się spodobało. "Zawsze przynosił teksty na czas, dopracowane do ostatniego przecinka i nie pozwalał w nich zmienić ani słowa. Był pełen energii i humoru", mówią.

Dlatego w jego śmierć nie uwierzyli, nawet wtedy, gdy Weiss przeczytał w internecie informację podaną przez Anję Orthodox. Myślał, że to makabryczny żart. Dopiero inny kolega, Jacek, zatelefonował w święta do ojca Tomka i ten potwierdził, że syn nie żyje.

"No popatrz, taka tragedia"

W Wigilię Bożego Narodzenia Tomek zadzwonił do Anji, składając jej urodzinowe życzenia. Dziwnie mówił.

">To już teraz<, pomyślałam. Wpadłam w lekką panikę, mając mimo wszystko nadzieję, że się mylę. Nie chciałam go spytać wprost, bo bałam się, że poddam mu ten pomysł. Powiedział, że wszystkim wybaczył. Kiedyś wcześniej poinformował mnie, gdzie schował testament. Bardzo często mawiał: >Odpierdolcie się ode mnie, przecież jestem dorosły. Niczego mi nie zabronicie.< Po odłożeniu słuchawki zatelefonowałam do jego ojca, dzieląc się obawą, że TO nastąpi dziś lub jutro. Nie chciałam tam jechać, bo między innymi przyjaźń na tym polega, że szanuje się zdanie przyjaciela. A on nie był małoletnim histerykiem, tylko 40-letnim facetem".
Zdzisław Beksiński przypomina sobie, że Tomek był u niego w Wigilie około godziny 14. "Perfekcyjnie przeprowadził swój plan. Nie dał mi żadnej szansy. Opakowania od prochów, które miał połknąć, wyrzucił już kilka dni wcześniej do zsypu. Nie jadł i nie pił, żeby szybciej zadziałały. Przyszedł, otworzył komputer, sprawdził, czy nie ma nic do niego. Były trzy listy (e-maile), ale nie przeczytał ich".

"Dlaczego nie?"

"Może... może dlatego, że jeden z nich, od przyjaciela z Anglii, George’a, był zatytułowany: >Nigdy nie ma właściwej pory na umieranie<. Bał się, że ktoś będzie go odwodził od decyzji. Ale równocześnie wziął mój kalendarz i zakreślił w nim do 27 grudnia godziny filmów, które miałem dla niego nagrać na wideo. Tym mnie zmylił. A na odchodne powiedział: >Czuję się trochę chory, wezmę jakiś proszek nasenny, wyłączę telefon i spróbuję się przez dwa dni wykurować<. Odkąd umarła moja żona, matka Tomka, przestaliśmy przestrzegać tradycji kolacji wigilijnej, więc nie widziałem w tym nic dziwnego, że nie wpadnie wieczorem. A po jakiejś półtorej godzinie zadzwoniła Anja, że Tomek ma dziwny bełkotliwy głos. Jeszcze mnie to nie zaniepokoiło, bo miał prawo po proszku mówić nie wyraźnie. Ale na drugi dzień około 15. poszedłem do niego. Nie żył. Może poszedłbym wcześniej, ale nie mogłem znaleźć kluczy. Sądziłem, że sprzątaczka je gdzieś zapodziała. Dziś wiem, że to Tomek je ukrył w doniczce pełnej jakichś paprochów i śmieci".

Do Zdzisława Beksińskiego śmierć syna z pełną ostrością dotarła, kiedy zatelefonował do Sanoka do kuzyna, a ten w ferworze zawołał: "No popatrz, taka tragedia! My teraz oglądamy >Tytanica<. To dopiero była tragedia..."

"Tomek kolekcjonował powiedzonka wujka", dopowiada pan Zdzisław. "Pomyślałem: jeszcze jedno do jego zbioru. I uświadomiłem sobie, że już go nie usłyszy".

"Nie chcę znowu być na OIOM-ie"

"Większość z nas wiedziała, że Tomek myśli o samobójstwie, ale nikt dawał temu wiary", twierdzi koleżanka - dziennikarka.

"Mnie też wydawało się to pozą. Przecież jak jechał ze mną samochodem - a lubię jeździć ostro - wrzeszczał: >Zwolnij, bo nas pozabijasz!<. Czy tak zachowuje się człowiek, który chce umrzeć?", pyta sam siebie przyjaciel Tomka od dzieciństwa, Grzegorz Gajewski - dyrektor Telewizji Polonia. "Nie jedną noc spędziliśmy na rozmowach, wiedziałem, co mu siedzi w duszy. Wiedziałem, że tak naprawdę był samotny w tłumie. Był inny, zawsze płynął pod prąd. Ale że zada sobie śmierć?"

"Ludzie nie zdawali sobie sprawy, jaki jest w rzeczywistości", mówi ojciec Tomka. "Miał naturę głęboko melancholijną. Trudno było żyć z takim dzieckiem i ze świadomością, że ono w każdej chwili może zrobić coś takiego. To bajka psychologów, że samobójstwo jest wołaniem o pomoc. Tomek nie szantażował. On naprawdę nie chciał żyć. Dwukrotnie przedtem podejmował próby. W 1979 roku - gazem. Nastąpił wybuch, bo zaiskrzyła lodówka. I to go uratowało. A kilka lat później - proszkami. Został znaleziony w stanie śmierci klinicznej. Profesor Noszczyk go uratował. Teraz napisał do mnie, że nie chce znowu znaleźć się OIOM-ie (Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej - przyp. aut.)".

Zdzisław Beksiński mówi bardzo szczerze, że po raz pierwszy od 30 lat nie ma w żołądku twardej guli strachu. Bo to, czego się lękał, stało się. Teraz już nie ma się czego bać.

"Czy teraz jesteś szczęśliwy?"

Był utalentowany i bardzo zdolny. Ale dyplomu na anglistyce nie obronił, bo po prostu przestało go to bawić. Pracę miał prawie skończoną. Jeszcze w Sanoku, gdzie państwo Beksińscy mieszkali do 1977 roku, w szkole był uważany za niegroźnego oryginała.

"Wiadomo, dziecko artysty musi być pokręcone", Zdzisław Beksiński uśmiecha się, jakby do swoich wspomnień. I opowiada jak Tomek w podstawówce założył na głowę papierową torbę i krzyczał: "Jestem Król Torba I". A w liceum nauczyciela niemieckiego witał: "Heil Hitler!" Wybaczano mu. Także wtedy, gdy jako kilkunastolatek wydrukował własne klepsydry i rozwiesił je po całym mieście.

"Byliśmy zafascynowani Edgarem Allanem Poe i jego mrocznością. Sądzę, że u Tomka to wtedy się zaczęło", zamyśla się Grzegorz Gajewski. "Ale potem Tomek odkrył Monthy Pythona i Bonda. Myślałem, że mu przeszło. Miał przecież taki normalny, serdeczny dom. Bardzo związany był z matką i ojcem".

Z kolei Zdzisław Beksiński wspomina, jak Tomek wykrzyczał mu, że skończył się jako malarz, bo zmienił styl. Podobały mu się obrazy utrzymane w konwencji gotyckiej bajki. Uwielbiał horrory, miał ich cała kolekcję.

Obaj z Grzegorzem przypominają sobie wszystko o Tomku: "Był chodzącą anegdotą. Lubił kuchnię azjatycką. Wchodził do knajpki i prosił o mocno przyprawioną potrawę. Później jeszcze sobie ją doprawię. W efekcie Wietnamki witały go okrzykiem: >Napalm dla pana redaktora!<"

"Na pozór kochał życie", dodaje ojciec. "Biesiadował, opowiadał dowcipy. To była maska. Myślę teraz pierwszy od jej śmierci: dobrze, że żona nie dożyła".

Co powiedziałby synowi, gdyby mógł jeszcze z nim porozmawiać?

"Masz to, czego chciałeś. Czy teraz już jesteś szczęśliwy?"

KRYSTYNA PYTLAKOWSKA
VIVA nr-3(78) z dnia 31 stycznia 2000

Powrót