Podczas jednego z moich ostatnich spotkań z czytelnikami
i słuchaczami zadano pytanie, jaki wpływ na mój zawód wywarł ojciec? Odpowiedziałem
po chwili namysłu, że przede wszystkim kupił mi magnetofon, by odwieść
mnie od zwariowanych planów hodowania kur lub papużek (gdy ma się 12 lat,
różne pomysły przychodzą człowiekowi do głowy...). Ponieważ muzyka rozbrzmiewała
w naszym domu odkąd sięgam pamięcią, stąd moje melomańskie zainteresowania,
a że ojciec często delektował się dobrym rockiem, stąd więc moje ukierunkowanie
muzyczne. Gdy już udzieliłem wyczerpującej odpowiedzi, padło następne
pytanie: na ile preferowana przeze mnie muzyka wywiera teraz wpływ na
twórczość ojca? Tutaj nie wiedziałem już jak zareagować, gdyż działalność
artystyczna Zdzisława Beksińskiego to sprawa, o której raczej nie rozmawiamy
przy obiedzie. Jeśli jednak musze cokolwiek tutaj powiedzieć, to chyba
najbliższe prawdzie będzie stwierdzenie, że muzyka jako taka nie wywierała
nigdy bezpośredniego wpływu na jego malarstwo. Była zawsze i jest półśrodkiem,
używką - niczym jego nieodzowna kawa nesca.
Wydanie przez Arkady albumu z reprodukcjami prac mego szanownego papy
zamieszało też w naszej redakcji. Na jednym z zebrań zostałem zarzucony
pytaniami dotyczącymi ojca i wtedy narodził się pomysł niniejszego tekstu.
Ponieważ "stary" nienawidzi udzielania wywiadów i dyskutowania o swojej
sztuce (ile już razy opędzał się od reporterów, a ponieważ nigdy nie umiał
bezpośrednio odmówić, kazał mi załatwiać kolejny telefon suchą informacją,
że nie ma go w domu...), udało mi się ostudzić zamiary kolegów pragnących
go nawiedzić w tym nobliwym celu. Sam zaś powiem szczerze: trochę mam
już dosyć nieustannego nagabywania o postać "starego" . Znamy się świetnie
na kumpelskich zasadach, a jego malarstwo to jego sprawa prywatna, w którą
nie wnikam. On rzadko słucha moich audycji, a ja nigdy nie wiem, co ostatnio
malował. Dawniej wtrącałem się i usiłowałem mu radzić, sugerowałem też,
które obrazy byłyby dobre na okładki płyt. Skończyło się na tym, że na
mój widok zasłaniał sztalugi specjalnym parawanem i przybierał pozycje
a la John Wayne na chwilę przed konfrontacją z bandą uzbrojonych zbirów.
Wobec takiej postawy nie pozostało nic innego, jak przestać zwracać uwagę
na obrazy. Mogę więc z czystym sumieniem podkreślić, że gdyby moim ojcem
był Phil Collins, przypuszczalnie nie wiedziałbym z ilu płyt składa się
dyskografia Genesis. "Stary" był dla mnie zawsze przede wszystkim facetem,
z którym można było pójść do kina. posłuchać muzyki, pożartować lub podyskutować
na różne tematy. Był też zawsze normalny - tolerował długie włosy, gdy
nauczyciele w szkole dostawali na ich widok czkawki,. uwielbiał ostry
rock i filmy z rozbijaniem samochodów. Taki jest - na szczęście - nadal.
Nie będzie to zatem traktat o Zdzisławie Beksińskim artyście malarzu,
bo takiego prawie nie znam (na szczęście, lub niestety). Będzie natomiast
to i owo o muzyce, sprzęcie elektroakustycznym i audiowizualnym. Maestro
zawsze byt zafascynowany przede wszystkim sprzętem. Jeszcze w Sanoku usiłował
zbudować studio dźwiękowe, by robić różne efektowne nagrania i montaże.
Wszystko rozbiło się o jego wysokie wymagania i wyjątkowo koszmarną aparaturę,
która była wtedy dostępna. Obecnie połknął bakcyla video: co kilka tygodni
kupuje jakaś nową kamerę (ostatnio także magnetowid Super VHS), filmuje
samochody na parkingu, chmury i zachody słońca, potem godzinami to ogląda
i porównuje jakość obrazu. Wie o tym sprzęcie chyba więcej niż jego konstruktorzy
i producenci. Uwielbia różne bajery, błyskające lampki, przyciski, pokrętła
itd. Jego pracownia zawiera praktycznie wszystko. Ale... przejdźmy do
muzyki.
Ojciec muzyki "używa". Malując od rana do nocy, stwarza sobie odpowiednią
atmosferę, w której dobrze się czuje. Zagłusza też nieznośne hałasy zza
okna: szczekanie psów, wrzask dzieci, nawoływania "mutantów" (tak określa
dorastającą młodzież, która lubi artykułować swoje złote myśli dość charakterystycznym
głosem). Często słucha muzyki poważnej (z tego co zdołałem zauważyć, preferuje
drugą połowę XIX wieku), a także rozrywkowej, w szczególności rockowej.
W jego pracowni usłyszałem pierwszy raz Black Sabbath, Deep Purple, Led
Zeppelin, Rolling Stones i Budgie. Maestro mawiał: Muzyka rockowa musi
być ostra. Mawiał też: Pieprzu jest zawsze za mało (np. w zupie)
i podobnie podchodził do muzyki. Jego sympatia do rocka była tym bardziej
zrozumiała, że mieszkaliśmy w Sanoku w domku z ogrodem i wszystkiego można
było słuchać tak głośno, że tynk sypał się z przedwojennego sufitu. Pewnego
dnia odwiedził mnie kolega - byłem wtedy w VIII klasie szkoły podstawowej.
Z pracowni ojca dobiegał Smoke On The Water Deep Purple i jednocześnie
słychać było potężne, rytmiczne walenie. Kolega spytał co tam się dzieje.
Zgodnie z prawdą wyjaśniłem, że "stary" tupie nogą w podłogę, bo mu się
muzyka podoba. W oczach ujrzałem coś na kształt totalnego osłupienia.
Jego ojciec nazywał taką muzykę zdegenerowanym wyciem...
Kilka lat później papa zakupił dwa gramofony typu Fonomaster (były wtedy
najlepszymi dostępnymi w PRL) i połączywszy dwa wzmacniacze, zapuścił
swoją ulubioną płytę z tamtego okresu: Not Fragile Bachman Turner
Overdrive. Przy utworze tytułowym doznał, jak twierdzi, miłego dreszczu
graniczącego z bólem, który nagle przebiegł mu od tyłu głowy po plecach
w kierunku krzyża. Wrażenie było ponoć bardzo przyjemne i utwierdziło
go w przekonaniu, że rocka trzeba słuchać tylko głośno. Gdy utwór przebrzmiał
i mistrz wstał w celu wyłączenia płyty, ujrzał własny obraz leżący na
podłodze obok i zorientował się, że na skutek wibracji wywołanych głośną
muzyką spadł on ze ściany i uderzył go w głowę. Rosnący guz zdawał się
to potwierdzać.
W Warszawie, w bloku, trzeba było zrezygnować z takiego natężenia decybeli.
Ojciec stracił sympatię do hard rocka, gdyż nie mógł już słuchać tak głośno
jak dawniej. Poza tym wiele się zmieniło w samej muzyce: był koniec lat
70., nowa era, nowa muzyka, nowa fala. Odkryliśmy wtedy The Stranglers,
pierwsze płyty Ultravox z Johnem Foxxem, Joy Division... Nie zdołałem
jednak przekonać maestra do "new romantic". Poza Ultravox nazywał tę muzykę
bitą śmietaną z galaretką, a tym wolał się raczyć w Hortexie i to niezbyt
często. Z kwaśną miną przesłuchał czwarty album Kim Wilde, i zerknąwszy
na okładkę stwierdził z ożywieniem, że wolałby tę panią oglądać w numerze
strip-teasowym, byleby nie śpiewała. Zawsze, w przeciwieństwie do mnie,
wolał blondynki. Do Kate Bush nie przekonał się nigdy: Wyłącz to japońskie
piszczenie błagał przy Wuthering Heights. Nie znosił też Siouxsie
And The Banshees, sposób śpiewania tej pani nudził go i doprowadzał do
bólu wątroby: Przy tym nie jestem w stanie malować. Dopiero ubiegłoroczny
Peepshow wzbudził jego zainteresowanie: Nareszcie nauczyła się
śpiewać - stwierdził po wysłuchaniu Rhapsody...
Mimo częstego wspólnego słuchania muzyki, wielokrotnie różniliśmy się
upodobaniami. Nie do końca podzielałem sympatie ojca do hard rocka, on
zaś nie przepadał za rockiem progresywnym (z wyjątkiem Pink Floyd, King
Crimson, Barclay James Harvest, starym Genesis - uwielbiał zawsze The
Lamb Lies Down On Broadway, czy Van Der Graaf Generator). Ziewał przy
Emerson Lake And Palmer, krzywił się jak cytryna słysząc większość nagrań
Yes (powiedział, że oni "żabią" - tak nazwał chóralne skandowanie Andersona
i Squire'a). Nudzili go też balladziści typu Cata Stevensa czy Simona
i Garfunkela, których uwielbiałem. Natomiast zaraz polubił Marillion,
był też zachwycony pierwsza płytą This Mortal Coil.
Jako klasyczny "konsument" muzyki, ojciec nie cierpi tekstów piosenek.
Nie chce wiedzieć, o czym śpiewają wokaliści. Infantylność tekstów przeszkadza
mu w słuchaniu, robi z muzyki coś więcej niż przyjemną dźwiękową tapetę.
Dotyczy to nie tylko pop music, ale także klasyki. Ostatnio rozmawialiśmy
o Wagnerze i okazało się, że "stary" nie wie i nawet nie chce wiedzieć,
o czym jest Tetralogia. Musiałem przeczytać wszystko z okładek
płyt CD, aby się czegoś więcej dowiedzieć. Ojciec nigdy nie analizuje
okładek i podanych na nich informacji. Nie zna tytułów utworów, czasami
nie pamięta nawet tytułów płyt i nazwisk wykonawców. Ostatnio zauważyłem,
że przegrawszy płytę Swans Children Of God zanotował sobie na pudełku
z kasetą, że jest tam Bauhaus (??). Niektóre płyty rozróżnia po okładkach
i wie, że określony obrazek gwarantuje mu porcję przyjemnych bądź przykrych
dla uszu dźwięków. Treść w ogóle mnie nie interesuje, ani w muzyce,
ani w filmie - powiedział trochę zirytowany. - Nie przykładam do
niej wagi. Z wyjątkiem tandetnych filmów rozrywkowych.
To chyba wszystko. Redakcja obiecała mi wsparcie żywnościowe, jeśli po
przeczytaniu tego ojciec wypisze mnie z rodziny i odmówi wydawania obiadów.
Miejmy jednak nadzieję, że "MM" nie czyta. Kupuje tylko "Życie Warszawy",
gdzie interesują go wyłącznie ogłoszenia. Resztę nazywa "dodatkiem" i
używa do wycierania pędzli.
TOMASZ BEKSIŃSKI
Magazyn Muzyczny 8/1989