Sisters of Mercy

Jest taki film, w którym bohater opuszcza rodzinną wioskę i po jakimś czasie jej mieszkańcy uznają go za zmarłego. Przygotowują się więc do uroczystości pogrzebowych, chociaż nie mają ciała ani żadnych dowodów śmierci bohatera. W tym czasie on spokojnie ukrywa się w kościele, czekając aż nadejdzie chwila jego "zmartwychwstania"...


W ten sposób Andrew Eldritch komentuje reaktywację grupy The Sisters Of Mercy, jednej z najciekawszych formacji rockowych lat osiemdziesiątych. Po prawie ośmiu latach działalności, Siostry Miłosierdzia mają wreszcie pełną szansę na dawno zasłużony sukces. Zespół wprawdzie zawsze cieszył się powodzeniem na listach przebojów wytwórni niezależnych, jednak w szerszych kręgach odbiorców był stosunkowo mało doceniany. Tymczasem mówiąc o najoryginalniejszych talentach lat osiemdziesiątych, nie sposób pominąć Sisters Of Mercy. Andrew Eldritch ma również zarezerwowane miejsce obok Jima Morrisona, Iana Curtisa czy Roberta Smitha w galerii najciekawszych postaci rockowej sceny.

Zespół został powołany do życia w 1980 roku w Leeds. Początkowo tworzyło go dwóch przyjaciół - gitarzysta Gary Marx oraz wokalista i animator całego projektu: Andrew Eldritch. Jak głosi legenda, najpierw wymyślili nazwę Sisters Of Mercy, potem wypożyczyli odpowiednie kostiumy, w końcu prywatnymi środkami dokonali nagrania małej płyty. Kilka miesięcy później dołączył do nich gitarzysta basowy Craig Adams. W trójkę przystąpili do koncertowania w lokalnych klubach, stopniowo zdobywając coraz więcej zwolenników. Grupą zainteresowała się prasa muzyczna, a także firmy płytowe, jednak Eldritch - ku ogólnemu zdumieniu - nie kwapił się do spisywania kontraktu z żadnym większym koncernem, jakby czekając na dobrą okazję. Tymczasem ukazywały się single i maksisingle firmowane przez Sisters Of Mercy, zawsze trafiając na niezależne listy bestsellerów. Grupa publikowała je własnym kosztem. Po wydaniu w czerwcu 1983 roku jednej z ważniejszych płyt - "czwórki" The Reptile House - zespół dokoptował jeszcze jednego muzyka: gitarzystę Wayne'a Husseya (ex-Dead or Alive). Jako kwartet wspomagany przez automatycznego perkusistę zwanego Doktorem Avalanche. Sisters Of Mercy podpisał latem 1984 roku kontrakt z koncernem WEA, ale na własnych warunkach. Należało do nich m.in. utworzenie prywatnej wytwórni Merciful Release, jedynie sponsorowanej przez WEA. Andrew Eldritch: Dla wielu niezależny to znaczy amatorski. Tymczasem zrobiliśmy co w naszej mocy, by osiągnąć profesjonalizm i jednocześnie zachowując kontrolę. W ten sposób staliśmy się całkowicie niezależnym zespołem, który teraz jedynie wszedł w układ z dużym koncernem.

Wiosną 1985 roku ukazał się długo oczekiwany, pierwszy album Sisters Of Mercy, First And Last And Always. Zawierał dziesięć znakomitych, choć stylistycznie niejednorodnych kompozycji utrzymanych w "gotyckim" nastroju. Zdaniem krytyków płyta nie dorównywała wydanym wcześniej maksisinglom, do dzisiaj zresztą powracającym na niezależne listy (Temple Of Love). First And Last And Always rzeczywiście nie w pełni przekonywał, a przyczyną tego stanu rzeczy był narastający konflikt między Eldritchem a resztą zespołu - w szczególności z Husseyem. Różnice poglądów na temat dalszej działalności, różnice osobowościowe i nieporozumienia na tle personalnym doprowadziły w konsekwencji do rozpadu formacji. Hussey i Adams, zaangażowawszy jeszcze dwóch instrumentalistów, utworzyli własną grupę The Mission i błyskawicznie odnieśli komercyjny sukces kilkoma singlami i albumem God's Own Medicine (jesień 1986). Tymczasem Eldritch, z niewielką pomocą kilku przyjaciół i niezmordowanej maszyny - Doktora Avalanche, zrealizował własny album Gift pod szyldem The Sisterhood.

Porównanie obu tych pozycji daje jasny obraz sytuacji, która doprowadziła do rozwiązania oryginalnych Sisters Of Mercy. The Mission okazał się zespołem stricte rockowym, natomiast płytę The Sisterhood bardzo trudno sklasyfikować. Podczas gdy Wayne Hussey pragnął poświęcić się rock and rollowi w pełnym tego słowa znaczeniu (dynamiczna muzyka, trasy koncertowe, hotelowe libacje itd.), Andrew Eldritch lepiej czuł się w roli wizjonera. W swoich utworach dbał przede wszystkim o tworzenie nastrojów, kładąc niekiedy nacisk na śpiewany lub recytowany tekst. Większość z pięciu kompozycji wypełniających Gift powstało według tybetańskich recept: jednostajny rytm, monotonia doprowadzona do granic tolerancji, wiecznie powracające quasi-orientalne motywy... Gdyby Fellini lub Russell zrealizowali kiedykolwiek film według opowieści z tysiąca i jednej nocy, muzyka The Sisterhood stanowiłaby idealny soundtrack... Gift okazał się jednak tylko wstępem do następnego rozdziału dziejów Sióstr Miłosierdzia. Podczas gdy wszyscy uznali już grupę za definitywnie rozwiązaną, Eldritch wraz ze swoją amerykańską przyjaciółką Patricią Morrison reaktywowali Sisters Of Mercy i latem 1987 roku wypuścili na rynek singla This Corrosion. Rytmiczny utwór szybko stał się przebojem (może przez swój dość przewrotny tytuł, kojarzący się fonetycznie ze słowem "disco"), zatem pod koniec listopada ukazała się nakładem Merciful Release następna pozycja: album Floodland.

Motyw wody często powracał w utworach Sisters Of Mercy. W utworze Marian, wyróżniającym się na zbiorze First And Last And Always, bohater tonie w mrocznych morskich głębinach. Zamykająca płytę Gift kompozycja Rain From Heaven opowiada o wielkiej ulewie kończącej się niemalże biblijnym potopem. Doprowadzony do obłędnej rozpaczy, po rozstaniu z ukochaną, bohater piosenki Nine While Nine czeka na swój pociąg w strumieniach deszczu. Zaś Floodland w przeważającej części poświęcony jest zagadnieniu wielkiej powodzi. Eldritch: Uwielbiam bliskość wody. Jest ona najbardziej fascynująca z rzeczy, które prawie można ogarnąć. Jak seks. Niestety, nie umiem się z nią zmieszać. W wodzie nie mogę oddychać. Woda zawsze robiła na mnie wrażenie, ale nigdy nie był to strach. W strachu występuje element zaskoczenia, tymczasem woda nie jest mnie w stanie zaskoczyć. Jest czymś przeolbrzymim, a powódź może być bardzo stymulująca emocjonalnie. Jakże podniecające byłoby całkowite i entuzjastyczne poddanie się napływającym falom...

Powódź, o której mowa na płycie Floodland, należy jednak traktować mniej dosłownie. Być może Eldritch rzeczywiście nie obawia się wody, drży jednak na myśl, że świat może nie przetrwać z powodu nuklearnej zagłady. Temat takiej właśnie apokaliptycznej powodzi przewija się w dwuczęściowej kompozycji Flood, a także w utworze Dominion.

Wprawdzie Eldritch bardzo stara się zachować psychiczną równowagę i stabilizacje emocjonalną (dlatego nie znosi tras koncertowych), mógłby jednak śmiało znaleźć się wśród romantyków muzyki rockowej. W jego kompozycjach często pojawia się temat miłości tajemniczej, wymykającej się spod kontroli, tragicznej, wręcz zabójczej (Lucretia My Reflection - utwór dedykowany Patricii, Nine While Nine i Driven Like The Snow - oba nawiązujące do autobiograficznych przeżyć). Wyczuwalny jest też pewien fatalizm a la Jim Morrison czy Ian Curtis (Rain From Heaven, Black Planet, Flood I, Neverland), pojawiają się motywy i symbole religijne: Zostałem wychowany na symbolizmie religijnym. Nie jestem go w stanie uniknąć, chyba że ktoś napisze równie dobrą książkę jak "Biblia Króla Jakuba". Przede wszystkim jednak wierzę w niepamięć. Moja powódź byłaby bez sensu, gdyby nie płynęła ku niepamięci.

Przyjrzyjmy się bliżej płytom Sisters Of Mercy. First And Last And Always jest pozycją mocno osadzoną w kanonach rocka - połowę utworów skomponował zresztą Wayne Hussey. Gdyby nie niski, przejmujący, wręcz fatalistyczny głos Eldritcha, muzyka nie bardzo odbiegałaby od późniejszych propozycji The Mission. Większość nagrań porywa dynamiką (Black Planet, First And Last And Always, Walk Away), lecz również wywołuje uczucie bliżej nie sprecyzowanego niepokoju (Marian) lub nawet smutku (Some Kind Of Stranger, Nine While Nine). Z kolei Gift - autorski LP Eldritcha - stanowi jakby esencję nastrojów osnuwających utwory z First And Last And Always. Może najbardziej pasuje tu określenie "przerost formy nad treścią" - jednak mało któremu wykonawcy udaje się wykraczać poza granice rocka, pozostając nadal artystą rockowym. Podobne próby kończą się zazwyczaj utknięciem w martwym punkcie (przedstawiciele firmy 4AD). Eldritch - przynajmniej na razie - znalazł złoty środek. Jego kompozycje pulsują rytmem, a jednocześnie hipnotyzują odbiorcę, tworząc plastyczne i mgliste wizje niczym z surrealistycznych obrazów.

Podobne klimaty przeważają na Floodland - rockowe kompozycje poddane tu zostały pełnej fantazji obróbce. Dzięki zastosowaniu różnych środków wyrazu (chór w This Corrosion, syntezatory w Flood I) Eldritch nadaje swojej muzyce monumentalny charakter. Potrafi też włączyć do swego repertuaru nastrojową balladę 1959 wykonaną wyłącznie przy akompaniamencie fortepianu - tylko dlatego, że prosiła go o to listownie pewna Izabela, posiadająca wyjątkowo piękny charakter pisma... W tych lirycznych momentach Eldritch staje się bardzo podobny do Leonarda Cohena, którego namiętnie słuchał w młodości, uwodząc przy tym uczennice szkoły pielęgniarskiej w sąsiednim akademiku.

Na rockowej scenie aż roi się od przeróżnych ekscentryków i dziwaków. Wśród nich Andrew Eldritch wyróżnia się oryginalnym, trochę makabrycznym poczuciem humoru, a także niepospolitą osobowością. Marzy mu się łatwe w obsłudze urządzenie pozwalające wywołać wielką powódź i zmienić mapę świata. Nigdy nie kosztował kuchni japońskiej, aby pewne doświadczenia zachować na później. W głębi duszy jest romantykiem, dlatego stroni od przygodnych romansów. Do jego ulubionych utworów należą Koncert na wiolonczelę Elgara, słynne Je T'Aime oraz Didn't Know I Loved You Till I Saw You Rock And Roll Glittera. Nie wierzy za bardzo w reinkarnację, ale gdyby to było możliwe, chętnie odrodziłby się jako kot.

TOMASZ BEKSIŃSKI

Magazyn Muzyczny 5/88


Powrót