The Michael Douglas syndrome



Niedawno rozmawialiśmy z przyjaciółmi na temat fenomenu Bonda. Wyszło na jaw, że prawie każdy mężczyzna chciałby nim być: pojechać na koszt państwa w egzotyczne kraje, przeżyć superszpiegowską przygodę i zaliczyć kilka rasowych panienek. Z kolei kobiety twierdziły, że Bond jest seksistowskim szowinistą, a filmy z nim irytują infantylnością i adresowane są do tych panów, którzy zamiast garnituru i krawatu powinni nadal nosić krótkie majteczki. No cóż. Chętnie zamieniłbym się w Bonda na dzień lub dwa, choć nie używam już krótkich majteczek, a garniturem nie zhańbiłem się nigdy. Agentem 007 zostałbym dla zabawy, bo to jedyny fajny sposób na życie. Jednak w obecnych czasach coraz trudniej go stosować. Zamiast Bondem człowiek chciałby raczej być Michaelem Douglasem z filmu Falling Down (Upadek): byłby to o wiele praktyczniejszy, choć niestety - ryzykowny sposób na życie.

Spróbujmy się nad tym zastanowić. Na początku filmu Douglas grzęźnie w gigantycznym korku i w końcu rozwścieczony opuszcza samochód i rusza pieszo. Od kilku tygodni wszyscy namawiają mnie do zrobienia prawa jazdy. Jest bowiem w rodzinie samochód - po śmierci Mamy przypadł on w spadku mnie i ojcu, dwóm smutnym panom bez prawa jazdy. Jednak nie pociąga mnie siedzenie za kierownicą. Jest mi wszystko jedno, czy stoję w korku w autobusie, taksówce, czy własnym wozie. Zaś w tym przypadku istnieje 90 procent prawdopodobieństwa, że odezwie się we mnie syndrom Michaela Douglasa. Wjadę na chodnik, zepchnę z drogi jakiegoś marudę stojącego przede mną, albo po prostu porzucę tę cholerną Toyotę i ruszę przed siebie po dachach innych stojących samochodów. Bond przypuszczalnie nacisnąłby guzik, zamienił wóz w helikopter i odleciał. Dlatego Bond jest zabawny, ale mało praktyczny. Michael Douglas natomiast uczy nas, jak sobie radzić w realnych sytuacjach.

Nie jestem nacjonalistą i nic nie mam przeciwko różnym mniejszościom narodowym, ale w chwilach ekstremalnych przypomina mi się scena z Chińczykiem. Gdy dotknęła nas rodzinna tragedia, akt zgonu sporządzał medyk pochodzenia arabskiego. Nie dość, że był na bakier z polską ortografią (zamiast "aorta zstępująca" napisał "stepująca"), to jeszcze zaczął bezczelnie wciskać nam usługi jakiejś firmy pogrzebowej motywując to tym, że "zaoszczędzimy pieniądze". Każde dziecko wie, że w grę nie wchodziło nasze dobro, lecz jego prywatny interes. Michael Douglas wziąłby do ręki baseballowy kij i powiedziałby: Żyjesz w moim kraju, więc naucz się łaskawie mojego języka, a z racji swojego zawodu miej przyzwoitość nie zarabiać na czyimś nieszczęściu. Następnie wskazałby mu drzwi i grzecznie zasugerował, że gdy kij wejdzie w bezpośrednie spotkanie III stopnia z nabiałem pana doktora, nie tylko zobaczy on Allaha, ale powie Ach! i sam zacznie stepować.

A teraz inna scenka. Agencja PKO przy stacji metra Służew. Od kilku miesięcy zainstalowano tam komputer, moje ukochane narzędzie przyszłości. W związku z tym na szybie pojawiła się kartka: Z powodu wprowadzenia do pracy komputera, obsługa trwać będzie dłużej, przepraszamy. Oto komputer in action: urządzenie, które podobno przyspiesza i ułatwia. Przed okienkiem ustawiać się poczęty gigantyczne kolejki, przez co zapłacenie głupiego rachunku za telefon stało się niemożliwe. Oj, być Michaelem Douglasem! Wystarczyłoby wydobyć pistolet. Ślamazarna panienka nauczyłaby się błyskawicznie obsługiwać komputer i w przyszłości nie byłoby kolejek. Albo jeszcze lepiej: można by rozstrzelać to elektroniczne paskudztwo. Co za rozkosz! Co za nieziemskie katharsis! Dobry komputer to martwy komputer.

Wsiadamy do metra, jedziemy do wystawnej restauracji, żeby za ciężko zarobione pieniądze spożyć godziwy posiłek. Do picia zamawiamy coca-colę. Przynoszą nam szklankę lury bez gazu. Prosimy o podanie całej butelki z zimną zawartością. Okazuje się, że mają tylko dwulitrowe butle. Próbujemy wytłumaczyć fagasowi w drogim garniturze, że przyjemność picia coli polega na tym, żeby mocno nagazowaną zawartość butelki przelać do szklanki, a stamtąd do ust ZANIM gaz ucieknie. Chodzi bowiem o to, żeby cząsteczki gazu zaatakowały podniebienie aż do bólu. Fagas nie rozumie. Powtarzamy mu to po angielsku, ale zaczyna nam tłumaczyć na migi, że nie rozumie po niemiecku. Zamawiamy więc całą dwulitrową butlę, która - oczywiście! - jest ciepła. Powołujemy się na międzynarodowe hasło Zimna coca-cola orzeźwia!, ale w pięciogwiazdkowej restauracji nie mają lodówki. W desperacji oferujemy się ją kupić dla ogólnego dobra... ale wtedy przynoszą lód i sugerują wrzucanie go do szklanki. Tłumaczymy, że lód się rozpuści. Odwołujemy się do tradycji westernu: gdy kowboj otrzymywał rozwodnioną whisky, miał prawo zastrzelić barmana. Niestety fagas wychowany na Schwarzeneggerze nie wie, co to western. Cóż nam pozostaje? Znowu stać się Michaelem Douglasem i wydobyć spluwę. Gwarantowane, że gdy położymy ją obok talerza, natychmiast znajdzie się zimna cola, a sam kierownik przyniesie nam ją na złotej tacy i jeszcze zamówi dwie Chinki, żeby stripteasem umilały nam posiłek.

Jeśli nas po tym nie aresztują, wracamy do domu i włączamy telewizor. Odbiór znowu jest zły. Dzwonimy do telewizji kablowej Aster Shitty. Po raz kolejny przysyłają mechanika, który zmierzy coś swoim miernikiem i stwierdzi, że wszystko jest OK, choć na ekranie wyraźnie widać smugi i śnieg. Kiedy nie da się zwalić winy na nasz telewizor, pada rozbrajająca propozycja: Jak pan masz wymagania, załóż se pan antenę satelitarną. Interwencje w dziale technicznym i u prezesa nie przyśpieszają sprawy. Modernizacja magistrali trwa od roku. Zaś moja osobista krucjata w sprawie polepszenia odbioru trwa od 1995 roku. Już obudził się we mnie Michael Douglas i wprawdzie nie pójdę z panzerfaustem do prezesa (co na pewno załatwiłoby sprawę od ręki), ale niebawem napiszę felieton z krypty pod tytułem Klient nie ma racji. Wyświetlę w nim całą rozkosz bycia abonentem Aster Shitty w wersji widescreen i bez "morry".

Trochę się rozmarzyłem. Tak, pięknie byłoby móc przeżyć własną wersję Upadku i być Michaelem Douglasem - choćby przez jeden wieczór w kinie, gdy ktoś za plecami żre popcorn. Rzeczywistość jest przerażająco frustrująca. Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że najbezpieczniej jest nie wychodzić z domu. A jeszcze lepiej nie czytać gazet, nie oglądać telewizji (poza filmami) i nie słuchać radia. Głupota otoczenia budzi w człowieku Michaela Douglasa. Zaś oglądając Bonda można jedynie odprężyć się psychicznie i żyć w błogiej - i bezpiecznej - nieświadomości otaczającej nas dżungli, którą kierują małpy uzbrojone w komputery.

Tomasz Beksiński
21 października 1998

Tylko Rock 1/1999

Powrót