Nikogo nie zaskoczy oświadczenie, że jestem zapalonym
kinomanem i maniakalnym zbieraczem filmów. Oglądam przynajmniej jeden co
wieczór, ale - niestety - głównie w zaciszu domowym, gdyż chodzenie do
kina oznacza bezpośredni kontakt z hołotą żrącą popcorn. Człowiek się
czuje jak w chlewie. na szczęście w dobie magnetowidów hi-fi stereo i
panoramicznych telewizorów można skutecznie odseparować się od żenującego
towarzystwa bliżnich. Zaś nadchodząca epoka DVD pozwoli również uciec od
nie mniej żenujących tłumaczeń, czytanych przez lektorów: "wersje" polskie
opracowane będą bowiem w napisach, które da się - na szczęście - wyłączyć.
Dziś będzie właśnie o tłumaczeniach. Sam param się tym
zawodem, ale jestem przede wszystkim widzem - i jako widz nie mogę dłużej
milczeć, bo szlag mnie trafia. Dialogi w polskich filmach rażą
beznadziejną sztucznością, zaś idiotyczne tłumaczenia angielskich
całkowicie psują przyjemność oglądania. Żeby móc w pełni rozkoszować się
dziełem filmowym, trzeba kupić oryginał w Londynie. Być może dla Anglika
ichniejsze dialogi też brzmią drętwo, mnie jednak wystarcza, że je
rozumiem. Natomiast "rozmówki" w dziełkach produkcji rodzimej wywołują
uczucie wstydu. W święta obejrzałem w TVP polski przebój - Girl Guide.
Wytrzymałem do końca tylko dlatego, że od głównej panny trudno
było oderwać wzrok (choć bynajmniej nie działał tu magnetyzm aktorski),
zaś Kukiz potrafi być śmieszny. Ale dżwięk należało wyłączyć. To samo
można powiedzieć o tych wszystkich Sarach, Kilerach i innych. Ukwiecenie
dialogów słówkami na "ch" i "k" nie przyda im autentyczności - wywoła
najwyżej radośnie głupi rechot zgromadzonych w kinie głupoli. Jeśli takie
są ambicje polskich scenarzystów, gratuluję. Zbudził się we mnie
kosmopolita - wolę filmy anglojęzyczne. Byleby nie tłumaczone!
Większość moich kolegów i koleżanek po fachu nie ma pojęcia o
idiomach, z naiwną rozkoszą powiela kalki językowe, a także zdradza
podejrzany pociąg do wyrobów mleczarskich. Przełożone przez nich filmy o
tematyce wojskowej roztaczają odurzającą woń sera. Tymczasem za słówkiem
sir kryje się stopień wojskowy - zatem sakramentalne yes sir znaczy np.
"tak jest, panie sierżancie (poruczniku, majorze, generale itp.)" w
zależności od sytuacji. Lokaj też nie powinien straszyć goudą lub
parmezanem, tylko odpowiedzieć: dobrze, proszę pana. Sir zostaje serem
tylko wtedy, gdy jest tytułem szlacheckim (dlatego Bond zwraca się w ten
sposób do M).
Kalki językowe to prawdziwa plaga. Amerykański mayor
to nie major, a już napewno nie mer - chyba że mamy do czynienia z
angielską wersją filmu żabojadziego. Mayor to burmistrz! Bastard był
kiedyś bękartem, ale teraz oznacza drania, gnojka, łajdaka. Zaś patetyczna
była tylko VI Symfonia Czajkowskiego. Pathetic znaczy żałosny. Słowo block
to przecznica, a nie blok (budynek) - choć głównie w amerykańskim
angielskim. Graphic najczęściej tłumaczy się jako wyrazisty, a już
szczególnie, gdy mówimy o zdjęciach (ktoś popełnił błąd w Kalifornii -
przecież fotografie nie mogą być "graficzne"). Actually "aktualnie" znaczy
faktycznie, a eventually - ostatecznie, w końcu. Guinea pig to nie świnka
morska z Gwinei, tyko królik doświadczalny. I tak dalej. Warto czasem
zajrzeć do słownika, byleby nie do Stanisławskiego - to absurdalna komedia
lepsza od Monty Pythona.
Dzięki "kalkowym" tłumaczenom można by
sądzić, że najwięcej zbrodni dokonuje się w USA na ludziach z Kaukazu.
Padają jak muchy! Tymczasem Caucasian to po prostu mężczyzna (kobieta)
rasy białej. Najzabawniejszy przykład takiego przekładu: To na pewno była
obywatelka Kaukazu, bo znalazłem w łóżku rudy włos! Za to tłumacz chyba
był mongołem (ale nie z Mongolii).
Nawet najlepszym z nas zdarza
się zapominać, że w tzw. szeptankach (slangowe określenie listy dialogowej
czytanej przez lektora) należy unikać wołaczy. Nic bowiem nie irytuje
bardziej od lektora robiącego za echo (bohater biega po ekranie, wołając
Mary! Mary! - a głos ze studia pracowicie za nim powtarza). Imiona i
nazwiska powinny być ograniczone w "szeptance" do koniecznego minimum! To
nie jest dubbing! Poza tym, jeśli John rozmawia z Mary, widz rejestruje to
wzrokiem. Yes! Yes! Już słyszę protesty tych, którzy "oglądają" telewizję
przy kolacji lub szydełkowaniu. Ale film to nie słuchowisko radiowe, do
ciężkiej cholery! Warto spojrzeć na ekran nie tylko wtedy, gdy słychać
strzelaninę i wrzaski gwałconych dziewic.
Nad większością
tłumaczonych tekstów czuwają telewizyjni adiustatorzy. Niektórzy znają
angielski i dają z siebie bardzo dużo (bądż pozdrowiony, Wuju!); ale są
też tacy, którzy tonują jedynie wulgaryzmy, żeby nic nie raziło uszu
katolickich rodzin chłonących wzrokiem rozpruwanie brzuchów, gruchotanie
piszczeli i krew sikającą z podziurawionych kulami ciał.
Przemoc
może być nawet o godzinie 20.00, byleby bandziory mówiły językiem
salonowym. Ba, w telewizji Polshit ponoć nawet orgazm uchodzi za brzydkie
słowo (panie adiustatorki pewnie go nigdy nie zaznały). Stamtąd też
dowiedziałem się kiedyś, że "nie ma twardych uczuć" (po angielsku: no hard
fellings. Długo myślałem nad tym jakże celnym przykładem. Twardych uczuć
nie zna tylko impotent, no ale skoro większość "tłumaczy" cierpi na
impotencję umysłową... Niestety, sporo widzów może z nimi konkurować.
Przed laty ktoś musiał przedstawić w sądzie alibi i twierdził, że oglądał
telewizję. Zapytany o film powiedział, że "łysy latał". Po sprawdzeniu
programu okazało się, że wyświetlano wtedy Kojaka i alibi zostało
potwierdzone. Oto w jakim społeczeństwie żyjemy i dla kogo się wysilamy.
Czasem więc, dzwoniąc do konsultantów, przeglądając słowniki, szukając w
Biblii odpowiednich cytatów lub starając się znależć poetycki przekład
wykorzystanego w filmie wiersza, zadaję sobie pytanie: dlaczego ja się
jeszcze staram, skoro wszyscy i tak mają to w dupie?
TOMASZ
BEKSIŃSKI
25 stycznia 1999
Ps. Wyżej podpisany ma opinię
upierdliwie wymagającego, ale jeszcze więcej wymaga od siebie. Poza tym
uczy się na błędach. Zatem:
1. Będę wdzięczny za wskazanie każdego
błędu, jaki znajdziecie w tłumaczonych przeze mnie filmach.
2.
Odcinam się raz na zawsze od wszelkich "przekładów" tekstów piosenek,
które robiłem przed laty i czytałem na antenie. Była to robota
translatorskiego analfabety. Od tamtej pory przeszedłem długą drogę i
wciąż się uczę.
3. Gdybym mógł, poprawiłbym całego Monty Pythona.
Udało mi się na nowo opracować tylko te skecze, które weszły do filmu And
Now For Somethig Completly Different (emitowanego w Sylwestra przez TVP1).
4. Koleżanki i koledzy tłumacze, których cechuje profesjonalizm,
wiedzą, że powyższy tekst raczej ich nie dotyczy.
5. A teraz coś z
zupełnie innej beczki: koniec.
Tylko Rock 4/1999
Powrót