Andrew J. Pinnell "THE SISTERS OF MERCY - HEARTLAND"
Wydawnictwo "Rock-Serwis", Kraków 1992

Miłosierny wstęp

Po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką The Sisters Of Mercy późną wiosną 1986 roku, kiedy to wpadła mi w ręce płyta "First And Last And Always". Już przy pierwszym słuchaniu jej zamarłem, a otaczający mnie świat odpłynął gdzieś w nieświadomość, gdy pokój wypełniły dźwięki "Marian". W pierwszej chwili zdawało mi się, że uczestniczę w jakiejś zwariowanej dyskotece zorganizowanej przez nieczyste moce nocą na cmentarzu. Wśród krzyży raz po raz oświetlanych blaskiem księżycowych reflektorów majaczyła jakaś mroczna postać w czarnym całunie, dobywająca z siebie dudniący, grobowy głos, wołający tęsknie Ocal mnie, ocal Marian... - a dookoła tańczyły zombie, upiory i hieny cmentarne. Przypuszczalnie sam Eldritch ukrzyżowałby mnie za łączenie "Marian" z taką właśnie wizją a la Hammer House of Horrors, ale cóż... Nie umiem nic na to poradzić, coś takiego właśnie wyobraźnia roztoczyła przed moimi oczami spragnionymi wtedy odrobiny romantycznej gotyckości.

Gdy nauczyłem się tej płyty na pamięć i zacząłem niecierpliwie rozglądać się za innymi produktami podpisanymi nazwą The Sisters Of Mercy, dowiedziałem się ze zgrozą, że zespół mojego życia nie istniał już od roku. Rzeczywistość objawiła mi natomiast The Mission, następny wielki wynalazek ludzkości od czasu, gdy odkryto zabawne właściwości płynów będących efektem fermentacji owoców, zbóż i kartofli - jak to cudownie ujął red. Jerzy A. Rzewuski. Czytając łapczywie wywiady z Wayne'm Husseyem (bądź co bądź, ex-gitarzystą Siostrzyczek) po raz pierwszy zetknąłem się z cierpką opinią na temat Eldritcha; jak się dowiedziałem - nieznośnego despoty, o którym Hussey ("miłosiernie?") nic więcej nie chciał powiedzieć.

Muzyka The Mission przekonała mnie w niewielkim stopniu. Brakowało jej duszy i autentyczności.

Tymczasem przyjaciele postarali się, żebym usłyszał The Sisterhood - niezwykły album "Gift" nazwany pieszczotliwie "klątwą Eldritcha". Nie zdążyłem jeszcze dobrze otrząsnąć się po "Deszczu z nieba", gdy brytyjska prasa muzyczna doniosła o powrocie Sióstr Miłosierdzia, a patetyczne chóry otwierające "This Corrosion" i widok najcudowniejszej kobiety wszechczasów u boku Ojca Przełożonego znowu przeniosły mnie w inną rzeczywistość. Potem ukazał się "Floodland", a gdy zobaczyłem monumentalny teledysk do "Dominion" i zrozumiałem, o co chodzi w "Lukrecji"... oddałem Siostrom duszę, serce i uszy, a oczy mi się otworzyły.

Na rockowej scenie aż roi się od przeróżnych ekscentryków i dziwaków. Wśród nich Andrew Eldritch wyróżnia się oryginalnym, trochę makabrycznym poczuciem humoru, a także niepospolitą osobowością - napisałem wówczas w pierwszym bodajże artykule na temat The Sisters, wydrukowanym w polskiej prasie muzycznej ("Magazyn Muzyczny", nr 5, maj odległego, czarnego roku 1988). Urzekła mnie nie tylko muzyka i teksty "Floodland". Przede wszystkim ogarnęła mnie nieziemska wręcz energia, płynąca z bezgranicznego podziwu dla genialności umysłu Eldritcha. Jego stosunek do Francuzów, amerykańskiej kultury i czarnych kotów uczynił mnie zaprzysiężonym wyznawcą Miłosierdzia.

Od tamtej chwili wiele się zmieniło, zarówno w rocku, jak i w omawianym zespole. Nie zmienił się tylko Eldritch. Nadal jest sobą; pozornie despotycznym egocentrykiem i absolutnym władcą w grupie wymykającej się wszelkim przyjętym klasyfikacjom. Jest jedynym chyba intelektualistą i nie pasującym do rocka artystą od czasów samego Roberta Frippa. O Eldritchu wypisuje się przeróżne rzeczy. Przede wszystkim - przedstawia się go jako megalomana i nieprzystępnego drania. Muzycy, z którymi kiedyś współpracował, radośnie mieszają go z błotem, nazywając tyranem, chciwcem i krwiopijcą. Dziennikarze rockowi drżą ze strachu przed ewentualnością robienia z nim wywiadu, a niektórzy rozdzierając szaty pokazują blizny po ranach, jakich nabawili się podczas takich okazji. Kim naprawdę jest ten człowiek? Wampirem, rockowym hitlerkiem, pozerem i kabotynem? A może jest po prostu sobą - i tego właśnie nikt nie może mu wybaczyć?

Będąc jeszcze studentem, napisałem w jednym z uczelnianych wypracowań, że nauczyciele literatury są po prostu niedoszłymi literatami, którym nie udało się zrobić kariery i teraz bawią się w sekcję cudzych utworów. Musiałem trafić w sedno, a także z pewnością miałem wyrozumiałą nauczycielkę literatury, bo dostałem za to wypracowanie piątkę. Śmiem twierdzić, że podobnie ma się rzecz z większością dziennikarzy rockowych. Są to zakompleksieni niby-artyści, uzurpujący sobie prawo do popisywania się wiedzą absolutną i głoszenia tak zwanej prawdy. (Dodam tu, w nawiasie, że nie uważam siebie za dziennikarza rockowego - zawsze byłem i jestem ENTUZJASTĄ - ha, ha!). Oni to właśnie, krytycy i znawcy od siedmiu boleści, wykreowali Eldritcha na mrocznego mistyka, księcia ciemności, wizjonera z zaświatów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby takie rzeczy wypisywano żartem - podobnie, jak nieraz czynił to Eldritch. Niestety, większość autorów wierzy święcie w swoje metafory, a publiczność je kupuje.

Najlepszym przykładem eldritchowskiego poczucia humoru jest geneza powstania zakonu Sióstr Miłosierdzia, popełniona przez niego samego latem 1987 roku. Według tej minibiografii, rozesłanej do muzycznych periodyków wraz z prasowymi egzemplarzami singla "This Corrosion", zakon Sióstr Miłosierdzia powołała do życia niejaka Catherine Elisabeth McAuley w 1831 roku. Stało się to za sprawą Ducha Świętego, który rzekomo nawiedził dostojną damę. Panna McAuley uzyskała papieską zgodę na założenie zakonu, jednak zmarła w 1941 roku. Jej następcy przemierzyli wzdłuż i wszerz wszystkie kontynenty, celem zbudowania fundamentów największej angielskojęzycznej kongregacji tego świata - zakonu Sióstr Miłosierdzia. W 1980 roku miłościwie panujący papież przeniósł stolicę zakonu z Dublina do Leeds, gdzie Ojcem Przełożonym mianował dżentelmena zwanego Andrew Eldritch. Ten nieskazitelny duchem osobnik zwerbował pierwszych apostołów... i tak dalej, i tak dalej. Trzeba być kompletnym kretynem pozbawionym minimalnej choćby wrażliwości na żart, żeby nie wyczuć w podobnym tekście ironii i dowcipu.

Napisałem kiedyś, że Eldritch robi do nas oko, ale potrafią to dostrzec tylko ci, których również stać na dystans do swojego ulubionego środowiska naturalnego, pachnącego chryzantemami na świeżym grobie. Otrzymałem potem sporo listów pełnych oburzenia. Ich autorzy obejrzeli na klęczkach wideo-koncert "Wake" i wzięli sobie poważnie do serca cały ten spektakl. Zostałem nazwany heretykiem, zdzierającym zasłonę (miłosierdzia?) z doniosłości poczynań Księcia Ciemności. Tych, którym nadal tak się wydaje, odsyłam do wydrukowanego w tej książce wywiadu Dave'a Dicksona z Eldritchem. Dowiedzą się z niego, jak reaguje on na tytułowanie go Księciem Ciemności.

Najbliżej prawdy był - paradoksalnym zbiegiem okoliczności - wspomniany już Wayne Hussey. Złośliwie zauważył kiedyś, że Eldritcha nie otacza żaden mistycyzm. I trafił w sedno. Cały tragizm szefa Sióstr Miłosierdzia polega na tym, że wszyscy usiłują wtłoczyć go na codzień w szaty, które wkłada tylko czasami na scenie. Żeby zrozumieć Eldritcha, trzeba wiedzieć, że jest on obdarzony niezwykle intelektualnym poczuciem humoru, a większość jego poczynań ma charakter parodystyczny. Obce są mu stricte rock and rollowe ideały. Nie cierpi tras koncertowych, spotkań z publicznością, wywiadów i całego rockowego szumu. Jego imperatyw wewnętrzny każe mu tworzyć - tworzy więc, ale chce mieć święty spokój. Nie ma zbyt wielu wymagań i nie cierpi na syndrom zachłannej gwiazdy. Wystarcza mu skromne mieszkanie w Hamburgu, widok na wodę i towarzystwo kota. Poza tym nie znosi idiotów. Dlatego perspektywa rozmowy z prasą wprawia go w choleryczny nastrój.

Jest bezwzględnie najoryginalniejszym współczesnym twórcą związanym z rockiem. Chyba on jedyny nie traktuje poważnie swojego scenicznego "ja". We Wrocławiu, po koncercie, pojawił się w hotelowym barze ubrany w potargane dżinsy i koszulkę bez rękawów. Zdjął okulary - za których parawanem ukrywa się na każdym oficjalnym zdjęciu. Ciekawe, jaki inny artysta odważyłby się pokazać - bądź co bądź publicznie - bez utożsamianych z nim atrybutów? Znamienny może być tutaj casus Kapitana Nemo, który chyba nawet sypiał w swojej beretce. On traktował ten beret ze śmiertelną powagą. Eldritch dystansuje się od wszystkiego z wyjątkiem Własnej sztuki, której nie lubi komentować. Mówi ona sama za siebie.

Żeby postawić kropkę nad i, podam jeszcze jeden przykład, który najbardziej niewiernym powinien wskazać właściwe podejście do fenomenu zwanego The Sisters Of Mercy. Nikt nie wierzy w wampiry, strzygi, zombie i inne sympatyczne stworki z filmów grozy. Filmy takie robi się jednak całkiem na serio - ale tylko po to, żeby widz przez półtorej godziny projekcji miał zabawę. Filmy grozy robią ludzie, którym odpowiada ten gatunek sztuki, zaś oglądają je amatorzy podobnej rozrywki. Nikt jednak nie oczekuje od, na przykład Christophera Lee, żeby zajadając obiad w restauracji szczerzył zęby Draculi do kelnerek i powiewał peleryną. Rozważania na ten temat zamknę cytatem samego Eldritcha. Gdy we Wrocławiu fani chcieli mu zrobić zdjęcie przy barze, znamiennie odpowiedział: I`m off duty (Nie jestem na służbie). Wszystko jasne?

Niniejsza książka, którą wraz z Lady Moniką miłosiernie dla Was przetłumaczyliśmy, adresowana jest wyłącznie dla oddanych wyznawców Miłosierdzia. Napisał ją wydawca oficjalnego magazynu informacyjnego The Sisters Of Mercy, człowiek całym sercem oddany muzyce tego zespołu i zawartych w niej treściom. Mimo złośliwych uwag niektórych recenzentów sugerujących, że "Heartland" pisany jest na klęczkach, Andrew J. Pinnell daleki jest od bezkrytycznego, ślepego entuzjazmu. Jako oddany fan grupy kieruje biurem informacyjnym, The Reptile House, wydaje "Heartland" i w duchu Siedmiu Przykazań Miłosierdzia pomaga głosić Ewangelię Eldritcha na całym świecie. Zebrane w tej książce cztery opublikowane dotąd numery "Heartland" wywodzą się nie z klęczek, lecz z serca.

W ramach uzupełnienia, postanowiliśmy wzbogacić polską edycję "Heartland" o naszą relację z wrocławskiej Nocy Miłosierdzia 30.04.1991 r., oraz rozszerzoną wersję rozmowy z Eldritchem, przeprowadzoną w barze Hotelu Wrocław.

Jako że człowiek jestem miłosierny, kończę już ten wstęp i życzę pasjonującej lektury.

Tomasz Beksiński



WROCŁAWSKA NOC MIŁOSIERDZIA

Od początku wiadomo było, że rok 1991 będzie rokiem magicznym: można go przeczytać także od tyłu. Spodziewaliśmy się więc cudów i wielu niezwykłych zdarzeń, a ponieważ jakiś kretyn stwierdził kiedyś autokratywnie, że Polska jest krajem wybranym... nasze oczekiwania przerastały granice zdrowego rozsądku. Mimo to, gdy pierwszy raz usłyszałem o możliwości przyjazdu The Sisters Of Mercy do Wrocławia, pomyślałem sobie: Bez jaj, do tego "wybranego" kraju może przyjechać co najwyżej ktoś inny, kogo "koncerty" niezbyt mnie interesują. Kultywowałem więc tylko swój sceptycyzm i spokojnie czekałem na rozwój wypadków, pewien, że lada dzień ktoś wszystko odwoła. Coś jednak nie dawało mi spokoju...

Jak się rychło okazało, nie tylko mnie dręczyło to uczucie. Zaniepokojony sytuacją w tym kraju wybranym, Ojciec Przełożony największej angielskojęzycznej kongregacji świata rzeczywiście postanowił zajechać do nas w misji miłosierdzia. Plotki okazały się prawdą. Słowo miało stać się ciałem. 30 kwietnia we wrocławskiej Hali Ludowej miał się odbyć koncert wszechczasów! To, że Eldritch zamierzał odwiedzić Polskę przed Papierzem pozostaje faktem nie bez znaczenia!

Wykonałem błyskawiczny telefon do Lady Moniki i kazałem jej usiąść, a potem przekazałem jej Słowo. Mieliśmy niewiele czasu na przygotowanie się do wzięcia udziału w zapowiadanym misterium. Monika miała już za sobą lekturę dzieł wszystkich T.S. Eliota, znała na pamięć wiersz Shelleya "Ozymandias" i wiele razy przeczytała "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" Philipa K. Dicka. Była więc znacznie poważniej przygotowana, niż ja. Mimo to, jeszcze w przeddzień wyjazdu do Wrocławia, namiętnie czytała wszystkie wywiady z Eldritchem. Tak na wszelki wypadek...

Według pierwszych doniesień, jego Kocia Wysokość wraz z aktualnymi apostołami przybyć miał do Wrocławia w niedzielę lub poniedziałek, 28 lub 29 kwietnia. Szykowaliśmy się do spotkania na szczycie, opracowując różne warianty. Przede wszystkim kupiliśmy bilety na pociąg i zarezerwowaliśmy sobie stancję u pewnej sympatycznej wrocławianki. Wykonaliśmy też setkę telefonów do wrocławskiej firmy Inter Art, organizującej koncert. Żadne słowa nie są w stanie wyrazić podziękowań i wdzięczności za wszystko, co zrobił dla nas Maciej Partyka, szef tej małej, lecz jakże prężnej firmy! Będąc już na miejscu widzieliśmy, jak sprawnie radził sobie z biadoleniem niemiłosiernych Anglików z ekipy technicznej, przygotowującej scenę w Hali Ludowej. Ci malkontenci nie tylko domagali się francuskiego szampana, ale także jajek na śniadanie oraz czystych ręczników!

Zespół zdecydował się przyjechać dopiero w dniu koncertu. Czekaliśmy wszyscy: organizatorzy, fani zebrani przed Halą Ludową, no i my. Biletów nie było już od wielu tygodni. Maciej Partyka początkowo planował zorganizowanie drugiego koncertu, ale pomysł upadł, gdy okazało się, że w ciągu kilku dni nie można w Polsce wydrukować biletów!

Oczekiwanie na muzyków przeciągnęło się aż do godziny 18:15. Koncert miał się rozpocząć o 19:30, więc napięcie sięgało zenitu. Wreszcie olbrzymi autobus zajechał przed Halę Ludową, zaś artyści przemknęli chyłkiem do czekających w przebieralni. Po chwili weszli na scenę w celu odbycia szybkiej próby. W tym czasie Halę Ludową oblegały już gęstniejące z każdą chwilą kordony wielbicieli The Sisters. Niestety, nieszczęśnicy nie posiadający biletów dosłownie zatarasowali wejścia, licząc na miłosierdzie losu. Niektórym chyba udało się wejść, inni odeszli z kwitkiem. Kłopoty na "bramkach" opóźniły koncert o prawie 45 minut. Tym czasem już od 19.30 kłęby dymu poczęły dobywać się spod sceny, zwiększając rozgorączkowanie i napięcie. Fani skandowali: "Eldritch! Eldritch!", ze wzrokiem utkwionym w pustą scenę, podczas gdy Maestro spokojnie przespacerował się wśród nich incognito: nikt go nie poznał! Naczelny Inkwizytor wygląda bowiem dość zwyczajnie, szczególnie bez okularów, które wkłada jedynie do pracy. Legenda Eldritcha wykreowała zupełnie nieprawdziwą wizję Artysty - każdy napewno spodziewał się co najmniej Christophera Lee w długiej pelerynie, a tym czasem niepozorny, chudy człowieczek o bladej twarzy przemaszerował wśród swoich wyznawców niezaczepiony przez nikogo.

Kilkanaście minut po 20.00 zgasło w końcu światło, dym buchnął spod sceny ze zdwojoną siłą, a z głośników popłynęły mroczne dzwięki wstępu do "Afterhouse". Nastąpił obowiązkowy exodus w stronę sceny, radosny ryk fanów niemalże zagłuszył muzykę, gdy wreszcie z hukiem wystartował Doktor Avalanche, niepodzielnie opanowując sytuację. Gdy gitary zaanonsowały doskonale znany wszystkim wstęp do "First And The Last And Always", poczułem dziwny dreszcz, biegnący po kręgosłupie. Razem z Lady Moniką staliśmy dokładnie na osi sceny, tuż za stołami mikserskimi ekipy technicznej. Byliśmy dość daleko, ale za to widzieliśmy wszystko. Gdy rozbłysły światła, wiedzieliśmy już, że takiego widowiska nigdy wcześniej nie zaznały nasze oczy. A gdy z głośników rozległ się TEN GŁOS, nie mogliśmy nawet krzyknąć wraz z innymi. Po prostu zaniemówiliśmy.

Światła zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Po raz pierwszy w Polsce podziwialiśmy system obrotowych reflektorów, przed laty lansowany przez Genesis. Efekty, które można z ich pomocą uzyskać, są wprost nie do opisania. Nigdy nie zapomnę "Dominion", gdy podczas refrenu snopy światła dosłownie waliły się na publiczność. Każdy utwór był adekwatnie opracowany wizualnie, a tradycyjne opary suchego lodu nieustannie snujące się spod sceny tańczyły w blasku reflektorów jak żywe.

Eldritch ustawił się na środku sceny. Niewiele mówił do publiczności. Wystarczyła jego obecność i on dobrze o tym wiedział. Zdawał też sobie sprawę z faktu, że występuje w Polsce po raz pierwszy: dał więc z siebie wszystko. I wprawdzie powiedział potem, że występ nie dostarczył mu pełnej satysfakcji, gdyż... nienajlepiej śpiewał, ale czuło się, że przeżywał każdy utwór razem z nami. Niestety, nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia: niemiłosierni angielscy technicy wyeksponowali dudnienie Doktora Avalanche z perwersyjną precyzją. I tak automat perkusyjny walił po uszach równomiernie i skutecznie. Dla kogoś pierwszy raz obcującego z muzyką The Sisters Of Mercy wrocławski koncert mógł zabrzmieć przerażająco monotonnie. A przecież mimo motorycznego rytmu i wielokrotnie powtarzanych akordów, muzyka Sióstr wcale nie jest monotonna! Jej transowość polega na współdziałaniu wielu przestrzeni dźwiękowych nakładających się na siebie - tymczasem w Hali Ludowej słychać było przede wszystkim regularne "bum bum", a w tle głos Eldritcha zlewał się ze ścianą dźwięku kreowaną przez Bruhna i Bricheno. Wstyd przyznać, ale gdy zespół zaczął grać mój ukochany utwór "Lucretia My Reflection", rozpoznałem go dopiero w połowie pierwszej zwrotki.

Trudno opisać cały wstęp, który wraz z trzema bisami trwał prawie dwie godziny. Z perspektywy czasu powiedzieć mogę tylko, że usłyszeliśmy praktycznie wszystko, o czym serce marzyć mogło: "Body And Soul", "Alice", "Marian", "Flood 2", "Valentine", "This Corrosion" i "Gimme Shelter", a także (!!!) "Ribbons". Doprawdy, nie pojmuję jakim cudem wielu obecnych na koncercie fanów nie słyszało tej wybitnej kompozycji! Spotkałem się wielokrotnie z twierdzeniem, że Siostry nie grały "Ribbons". Otóż stawiam wszystko, co mam najcenniejsze po ojcu, że "Wstążki" były. Inaczej wyszedłbym z Hali Ludowej poważnie rozczarowany. Gotów jestem założyć się o to z każdym o każde pieniądze.

Zagrany tuż pod koniec występu "Vision Thing" dosłownie zmiażdżył nasze uszy nieziemską ekspresją, po której finalny bis - "1969" - wypadł wręcz potulnie. Mógłbym zostać w Hali Ludowej jeszcze przez całą noc i słuchać dalej... ale gdy zrobiło się jasno, a z głośników popłynął "Talk Talk" uśmiechnąłem się z wdzięcznością w stronę sceny. Większa dawka muzycznej ekstazy mogłaby się okazać śmiertelna, a ja chciałbym jeszcze zamienić kilka słów z Jego Wysokością. Wiedziałem, że nie będzie to proste.

Za kulisami zapanowała gorączkowa atmosfera. Kilkunastu fanów wisiało na metalowych barierkach ustawionych w korytarzu na zapleczu Hali. Organizatorzy i dziennikarze kręcili się nerwowo, polując na Eldritcha. Już po chwili okazało się, że zwierzyna nie da się upolować. Na otarcie łez pojawił się Tony James. Pozwolił się nawet sfotografować z "Magazynem Muzycznym" w ręce, oraz odpowiedział nam na wszystkie pytania.

Tymczasem podjechał autobus, a muzycy wraz z obstawą opuścili Halę Ludową. Nie pozostało nam nic innego, jak udać się w ślad za nimi do holelu "Wrocław". Towarzyszyli nam koledzy z krakowskiego radia RMF oraz Arek Pragłowski z Agnieszką Walczak. Wsiedliśmy do taryfy i zajechaliśmy przed hotel wcześniej, niż muzycy! Tak więc zajęliśmy pozycje strategiczne w hallu i czekaliśmy.

Drzwi rozsunęły się bezgłośnie, wpuszczając do środka Tima Bricheno, Andreasa Bruhna, Tony'ego Jamesa i Andrewa Eldritcha wraz z managerem, gorylami i przedstawicielami Inter-Artu. Gdy trwały formalności w recepcji, artyści rozeszli się po hallu. Zwabieni mdlącymi dźwiękami czegoś, przy czym bawili się goście hotelowej restauracji z dancingiem, Andreas Bruhn i Tony James dołączyli do pozostałych. Wkrótce podążył ich śladem Andrew Eldritch, dzierżąc w łapie wielką szklanicę tajemniczego żółtego płynu. Słysząc coś, co może kiedyś było "La Bambą", Eldritch zaimprowizował ironiczny taniec. Wciąż jednak roztaczał wokół siebie niewidzialną atmosferę nieprzystępności, a więc nikt nie śmiał do niego podejść. Tymczasem amator kobiecych wdzięków, Andreas Bruhn, wdał się w konwersację z Lady Moniką. Intymny charakter tej konwersacji nie pozwala mi niczego cytować. W każdym razie, gdy Bruhn roztaczał przed piękniejszą połową The Sisterchood Production uroki widoku z okna hotelowego pokoju (którego jeszcze nie widział), Eldritch przyglądał się przez szybę podrygującym gościom hotelowym. Zerknąłem na niego dyskretnie i zauważyłem, że miał wyraz twarzy turysty oglądającego w zoo rzadki okaz afrykańskiej papużki schwytanej gdzieś w głębi buszu i po raz pierwszy przywiezionej do cywilizowanego kraju. Niewątpliwie Eldritch znalazł wtedy potencjalny temat na następny album.

[cdn...][artykuł zostnie jeszcze uzupełniony]

Tomasz Beksiński

Powrót