Pocałunek kobiety węża

Wywiad z wampirem to film o mnie – wyznał "Machinie" Tomasz Beksiński w 30. rocznicę premiery swojego ulubionego horroru Kobieta wąż. Sześć filmów grozy brytyjskiej wytwórni Hammer zakupiła Telewizja Polska. Od wakacji będą się pojawiać w każdą ostatnią sobotę miesiąca.

Refleksji Tomasza Beksińskiego wysłuchała Magda Łobodzińska

Horror, czyli film grozy musi dotyczyć wydarzeń nadprzyrodzonych, niesamowitych, z udziałem wampirów, wilkołaków, diabłów i duchów, złych mocy, istot z kosmosu (pod warunkiem, że nie jest ich za dużo, wtedy to już science fiction). Tym różni się horror od dreszczowca, w którym oczywiście mogą występować duchy, ale najczęściej pojawia się psychopata, zagrażający jakiejś samotnej, mieszkającej w opuszczonym domu nauczycielce.

Najbliższy jest mi horror gotycki, którego akcja musi się rozgrywać w XVIII lub XIX wieku, bez samochodów, telefonów, laserów, w klimacie krypt, zamczysk, peleryn, trumien, w świecie nie do końca cywilizowanym, niesamowitym (zabobonni chłopi z jednej strony, duchy, wilkołaki z drugiej, do tego arystokrata wampir, itd.). Łatwiej mi się wtedy utożsamić z głównym bohaterem.

Byłem dzieckiem o dużej wyobraźni, działały na mnie wszelkie monstra. W jednej z książek był skrzydlaty potwór, którego strasznie się bałem, a że byłem przewrotny, kazałem ciągle tę książkę wypożyczać, żeby bać się dalej. W końcu zrobiłem dramat, ryczałem, kopałem, zmusiłem ojca, żeby namalował mi tego potwora w kolorach. To była jedyna cudza rzecz, którą ojciec w życiu popełnił. Tego potwora bałem się tak, że kazałem go chować.. Potem, już jako stary koń z liceum, znalazłem go na strychu, powiesiłem na ścianie w pokoju i czułem, że jestem hipnotyzowany. W końcu odwróciłem go do ściany i tak stał odwrócony jako moje złe alter ego. Bałem się go zniszczyć, ale wyjeżdżając do Warszawy zostawiłem go w Sanoku... na wszelki wypadek.

W dzieciństwie lubiłem się bać. Musiałem odziedziczyć po ojcu skłonność do niesamowitych wizji, które z resztą widać w jego twórczości. Początkowo jednak nie szukałem mocniejszych wrażeń. Kiedy miałem 9 czy 10 lat, ojciec zabrał mnie do kina na Ringo Kida, nową wersję Dyliżansu. Byłem wtedy na etapie Winetou, a to był prawdziwy western – wyszedłem wstrząśnięty. W Winetou jak strzelali, to pach-pach, ktoś się przewracał i umierał, a tu już na początku jeden gość dostawał toporkiem w czoło, krew mu twarz zalewała. Dla mnie ta krew była zbyt makabryczna.

Potem rodzice wrócili z filmu Grobowiec Ligei według Poego. Opowiadali, że to był film grozy. Nie wiedziałem, co to znaczy. Ale, że byłem już wtedy po tym potworze skrzydlatym, trochę mnie to pociągało. Ojciec powiedział, że to film o duchach, że kobieta zmarła, wcieliła się w drugą, a także w kota. Słuchałem z rosnącym zainteresowaniem, obraz Winetou i Old Shatterhanda się odsunął, a na pierwszym planie pojawiła się trumna z woskową nieboszczką. Nazajutrz wziąłem się za czytanie Edgara Poe. Przeczytałem Czarnego kota, coś tam jeszcze, i strasznie chciałem zobaczyć ten Grobowiec. Mieszkaliśmy wtedy w Sanoku. Były tam dwa kina – jedno "oficjalne", gdzie nie wolno było młodym widzom wchodzić na filmy dla dorosłych – tam nie miałem szans – i drugie kino, przy fabryce autobusów, do którego filmy trafiały 3-4 miesiące później. Dzięki niepisanej umowie między bileterem a moimi rodzicami, pod opieką babci mogłem sobie wejść na wszystko. Grobowiec dozwolony był od 16 lat, ale babcia nie chciała ze mną pójść, bo uważała, że to są rzeczy nie dla mnie. No i film mi przepadł. Zobaczyłem go dopiero w 1992 r., po 25 latach czekania!

Parę miesięcy później przeczytałem, że kupiono Kobietę węża. Kiedy film dotarł do Sanoka, zrobiłem wszystko, żeby moi starzy nie poszli do tego kina, do którego by mnie nie wpuszczono. Bałem się, że pójdą, powiedzą, że film do dupy potem mnie nie wezmą, bo im się nie będzie chciało i znów szlag trafi sprawę. Rodziców udało mi się powstrzymać, ale okazało się że wszyscy ich znajomi film zobaczyli.

Idąc do drugiego kina 4 miesiące później, wiedziałem wszystko o Kobiecie wężu. Potem w domu spędziłem jedną z najgorszych nocy w moim życiu, z pełnym pęcherzem bałem się wyjść z łóżka. Nazajutrz zrobiłem sobie papierową maskę, którą wkładałem na twarz i siedziałem w ciemnym przedpokoju (wtedy się jakoś mniej bałem, bo czułem, że to ja jestem ten zły). W szkole rzuciłem się na jakąś koleżankę i ugryzłem ją w szyję, ale kąsałem wtedy niestety na serio. Dopiero potem nauczyłem się gryźć tak, żeby to było przyjemne dla osoby gryzionej. W domu atakowałem znajomych rodziców. Rzucałem się na nich w ciemnym przedpokoju i gryzłem. Kiedyś zaczaiłem się w szafie w kuchni i czekałem dwie godziny, aż wujek z rodzicami zasiądą przy stole. W momencie, gdy wujek pił akurat gorącą herbatę, rzuciłem się na niego od tyłu. Ten zalał się wrzątkiem, była afera, a ojciec zapowiedział, że przez rok zakaże mi chodzić do kina, jeśli zrobię to jeszcze raz. Zmieniłem front – zacząłem udawać ofiarę. Do pokoju, w którym siedzieli goście, wślizgiwałem się trzymając za szyję, z twarzą umazaną węglem, z ustami pełnymi pasty do zębów, którą wypluwałem jako pianę. Rzężąc wywalałem się na środek pokoju, co sprowadzało rozmowę na temat filmu Kobieta wąż. Ktoś z reguły go widział i można było zacząć od początku, zastanawiać się, dlaczego, po co, co by było, gdyby... Sądzę, że gdybym dopadł scenarzystę tego filmu, facet chyba popełniłby samobójstwo w trakcie rozmowy. Nie dałbym mu spokoju.

Przez Kobietę węża stałem się fanem Hammerów. Ta firma w 1957 r. nabyła prawa do zrobienia kolorowej wersji Frankensteina – ale Uniwersal w kontrakcie zastrzegł, że monstrum nie może przypominać Borisa Karloffa. Twórcy Hammera postanowili nie kręcić remake'u tej samej historii, tylko postąpić inaczej, trzymając się oryginału Mary Shelley. Zrobili wersję kolorową z Peterem Cushingiem. Był straszny boom, ludzie mdleli z wrażenia w kinie – to był pierwszy kolorowy horror, krew czerwona! Zresztą Christopher Lee zaczął tu swoją karierę. W pierwszych dwóch, trzech filmach dla wytwórni Hammer specjalizował się w potworach. Najczęściej nie było go widać, bo albo był zabandażowany jako mumia (zaraz zrobili kolejną wersję Mumii), albo grał w potwornej masce jak monstrum Frankensteina, albo był to Dracula, który też się w filmie nie eksponował, tylko czasem się pojawiał i kąsał. Po sukcesie Klątwy Frankensteina zrobili Draculę, Mumię i przestawili się na horrory bo to chwyciło. Amerykański Uniwersal sprzedał im prawa do tych wszystkich filmów, więc zaczęli robić remake'i, dalsze ciągi... Kolejne scenariusze Draculi z książką Stokera nie miały już nic wspólnego. To samo z Frankensteinem. Było siedem Frankensteinów, siedem Dracul. Do nas z horrorów trafiła tylko Kobieta wąż, poza tym dreszczowiec Krzyk strachu, film przygodowy dla młodzieży Wyzwanie dla Robin Hooda, Milion lat przed naszą erą (nakręcili pięć czy sześć filmów o praludziach)... Dotąd nie widziałem kilku klasycznych Hammerów – Gorgony, Pocałunku wampira, Mumii. W iluzjonie obejrzałem film Scars of Dracula, który jakiś debil przetłumaczył jako Blizny Drakuli – tak jakby Dracula miał jakieś blizny, a tu chodziło oczywiście o ślady, jakie zostawiał po ukąszeniu. Film bardzo fajny, według scenariusza Johna Eldera (tego od Kobiety węża). Dla mnie to najlepszy z Dracul Hammerowskich, chociaż prawdziwi fani angielscy uważają, że najlepszy jest Dracula, Książę Ciemności, druga część z cyklu.

Hammer miał swój niepowtarzalny styl, zapoczątkował horror angielski: nietoperze na sznurkach, peleryny, suchy lód snujący się gdzieś po podłodze... Potwornie teatralna gra przeciętnych często aktorów. Ten styl starych powozów, wiosek z zabobonnymi kmieciami – tego się nie da przeskoczyć. Hammer stał się obecnie gatunkiem filmowym, częścią historii kina, ma swoich fanów zrzeszających się w klubach, podobnie jak ja zbierających filmy. Ci ludzie są dociekliwi, chcą wiedzieć, co się działo na planie, jak wyglądał oryginalny scenariusz. Jeden z nich, Mike Murphy, wydaje nawet własny magazyn "Dark Terrors". Pisze tam np. o tym, jak na planie Draculi, Księcia Ciemności, Barbara Shelley połknęła jeden z zębów, podczas kręcenia sceny, w której przebijali ją kołkiem. Reżyser pocieszał ją: "Nie przejmuj się, jutro rano odzyskamy ten ząb". Ona nie bardzo chciała, żeby ząb wrócił tą drogą, więc wypiła szklankę słonej wody i miała go nieco wcześniej.

Wydaje mi się, że ludzie najbardziej boją się, czego nie rozumieją i czego nie potrafią zobaczyć. Dlatego tyle współczesnych filmów grozy psuje widzowi przyjemność, pokazując widzowi w pierwszych 10 minutach jakieś wymyślne monstrum, które wyskakuje zza węgła i kogoś rozszarpuje. Widz przez resztę filmu nie zadaje sobie pytań, co jak i dlaczego, raczej czeka cierpliwie, aż dzielny bohater rozpieprzy to monstrum w ostatnim momencie. W dobrych horrorach, których tak naprawdę mógłbym wymienić kilka (Carrie i Lśnienie według Stephena Kinga, Obcego), musi być element zagadki. Z Hammerów, które kocham, według tej recepty zrobiono tylko dwa: Kobietę węża i Plagę żywych trupów. To nie są idealne horrory, ale w nich jest ta zagadka, niesamowitość, nie wiemy, co się dzieje. Natomiast większość filmów epatuje od razu flakami, krwią, albo wyskakującym z trumny wampirem i już wiemy, z czym mamy do czynienia. Dracula nie jest straszny i nigdy nie był, nawet w wydaniu Christophera Lee, który najwyżej mógł wzbudzać u widzów przyjemny dreszczyk. Dla mnie niesamowite jest to, co może się stać, co może się pojawić, a czego nie wiem od początku. Rewelacyjnie zrobiony był Obcy. Kosmiczny potwór atakował znienacka zmieniając się za każdym razem. Raz widzieliśmy larwę, która wyszła z brzucha jakiegoś faceta, a już w następnej scenie coś innego atakowało zza kadru rozszarpując ludzi po kolei. Poza tym film nie był zrobiony według żadnej znanej recepty. W większości horrorów mamy jakąś gruchającą parę, która musi wyjść cało z opresji i paść sobie w ramiona. W Obcym nic z tych rzeczy. Bohater, który wygląda na głównego, czyli kapitan statku, zostaje załatwiony w trzeciej kolejności i już nie wiadomo, kto przeżyje i co się stanie. Tak samo w Kobiecie wężu, w którym polski tytuł spieprzył i wyjaśnił zagadkę już na początku (angielski tytuł Reptile, czyli Gad, nic nie mówi). Tymczasem film utrzymany jest trochę w klimacie przygód Sherlocka Holmesa. Podobnie Plaga żywych trupów, ten sam reżyser, ten sam czas, aktorzy. W jakiejś wiosce umierają ludzie, którzy nagle znów się pojawiają, żywi biegają po mokradłach, nie wiemy dlaczego. Dopiero pod koniec wszystko się wyjaśnia. Czyli zagadka musi być – to jest chyba najistotniejsze.

Stare horrory dziś już śmieszą. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, obejrzałem w życiu tylko jeden horror, na którym się bałem. To była Kobieta wąż, a ja miałem 11 lat. Od tego czasu jestem jak człowiek, który raz w życiu przeżył orgazm i chciałby po raz drugi ale mu nie wychodzi. Oglądam te horrory maniakalnie w nadziei, że coś mnie wreszcie przestraszy. Ale nic takiego się nie dzieje. Mogę najwyżej siedzieć w napięciu. Na Lśnieniu, czy Obcym tak siedziałem, ale nie bałem się wrócić w nocy do domu. Po Kobiecie wężu się bałem. Do dziś, jak mi się śni w nocy, muszę zapalić światło. Zresztą gdyby to ode mnie zależało, komuś, kto byłby na tyle wrażliwy i na tyle młody co ja wtedy, raczej bym tego filmu nie pokazał. Oglądając go teraz, zdobyłem się na dystans i wyłowiłem masę błędów inscenizacyjnych – w jednej scenie na ścianie wisi plakat, za chwilę ten plakat tajemniczo znika, później znowu się pojawia, na zegarze są pomylone godziny: bohaterka wychodzi napompować wodę o 9.00, wraca o 8.15, czy chociażby robota charakteryzatora: widać, że tam jest trochę akwarelek, gumy, plasteliny.

Rola kobiety w horrorze może być różna. Mnie najbardziej fascynuje femme fatale. Zresztą z Kobiety węża wziął się mój ideał damskiej urody. Podejrzewam, że stąd się także biorą moje nieszczęścia życiowe, ponieważ większość kobiet, na trafiałem angażując się romantycznie, to były femmes fatales. Nie do tego stopnia, żeby mnie kąsać w szyję, chociaż byłoby to może miłosiernym aktem z ich strony. Wolę demoniczną, niesamowitą kobietę, która jest zagrożeniem, niż bohaterkę pozytywną – i to z dwóch powodów. Po pierwsze te femmes fatales są wściekle atrakcyjne, jest na co popatrzeć. Główna bohaterka pozytywna, to najczęściej jakaś blondyneczka jak z reklamy mydła, coś zupełnie nieciekawego, taka smętna cipa, chodząca pozytywność, od której chce się rzygać. Taka, co zrobi mężowi zupkę, pogłaszcze, da buziaka na dobranoc. Ale żeby włożyła czarne pończoch i wzięła pejcz – to już nie ten klimat. Wolę niesamowite kobiety w horrorach (zresztą najczęściej są to wampirzyce), choć niestety muszą zostać wyeliminowane. Z drugiej strony kobieta jako oficjalnie słabsza i bardziej podatna na zagrożenie, najczęściej bywa przedmiotem zakusów Złego – Dracula chce ją zwampiryzować, wilkołaki rozszarpać, zombie pożreć, psychopata zaszlachtować i zgwałcić. Ona jest tą, w którą się wczuwa większość damskiej widowni. A mnie z reguły nie jest jej żal, bo rzadko się zdarza, żeby była w moim typie. Zawsze sobie życzę: "Jezu, żeby już ją załatwili, niech już nie biega po ekranie".

Niektóre wątki stale powracają na ekrany, na przykład Dracula, czy Frankenstein. To jest kasowy motyw. Pierwsza ekranizacja Draculi to był Nosferatu Murnaua z lat 20. Został zrobiony niejako nielegalnie – wdowa po Bramie Stokerze, autorze powieści, wytoczyła proces twórcom filmu, że ukradli pomysł z książki. Zmienili tylko nazwiska i zakończenie, schemat fabularny został dokładnie ten sam. Pani Stoker nawet wygrała proces i tylko cudem udało się ocalić kopię. Film miał być wyeliminowany totalnie, ale na szczęście zamiast tego umieszczono w czołówce, że scenariusz jest na motywach powieści Brama Stokera. Później była wersja z Belą Lugosim z lat 30., amerykańska, która mimo całej legendarności, moim zdaniem, jest najsłabsza. Bela Lugosi w ogóle nie powinien grać Draculi – jest za dobrze odżywiony. Dracula powinien być bardziej wysuszony, strupieszały, a ten jest okrąglusieńki, ma głupkowaty uśmieszek – nie pasuje kompletnie. Natomiast film jest rzeczywiście dobry pod względem scenograficznym. Gdybym go widział w latach 30., gdybym miał wtedy 11 lat, może bym też kupę zrobił z wrażenia – ale w tej chwili oglądam ten film jako pewien relikt. Najbardziej podoba mi się wersja z Christopherem Lee, który był jedynym naprawdę niesamowitym w historii wszystkich Dracul. Miał w sobie coś drapieżnego, pociągającego, może i tragicznego – ale to w najmniejszym stopniu. On nie był romantyczny, był po prostu dobrym wampirem. Gdy go oglądam, klękam przed telewizorem, szepcząc: "Mistrzu....". Klaus Kinski był tragiczny – to była jedna z prób uczłowieczenia Draculi i zmuszenia widza do współczucia. To chodzące cierpienie. Zamiast przyjść i ugryźć – jak zrobiłby prawdziwy wampir – przychodzi do Isabelle Adjani i mówi, że pragnie miłości, co nadaje zupełnie inny wymiar całej postaci.

Wywiad z wampirem to film o mnie. Odebrałem go jako obraz tragizmu – także mojego. Nie jest to film, w którym wampiry pokazane są jako papierowe postacie do straszenia, nie nazwałbym tego w ogóle horrorem. Ludzie pojawiają się w nich na takiej zasadzie, jak kurczak gong-bao albo pieczyste w filmach o ludziach. Trzeba coś zjeść, to się bierze człowieka. W tym filmie bohater jest inny, tragiczny: miał życie, które się skończyło, bo umarła mu żona, a on, zamiast popełnić samobójstwo, został wampirem. Zadaje sobie pytanie, skąd się to wszystko wzięło? Nie chce się pogodzić z życiem wampira, ale jako taki nie może umrzeć. Jego tragizm i uczuciowość są mi szalenie bliskie. Ja też się tak trochę czuję – coś tam było, co zostało stracone i w tej chwili wegetuję jak hrabia w samotnym zamku na odludziu – za słaby, żeby się zabić.

Złośliwi zarzucają mi, że tłumaczę horrory, bo nie ma tam dużo dialogów – a ja po prostu je lubię. Wolę film o wampirze od filmu o trudnym życiu działacza związkowego. Najlepiej się czuję w tym środowisku. Są dla mnie taką przyjemnością, jak dobra chińska kolacja.

MACHINA 3/1996, czerwiec

Powrót